Dizzy Gillespie: "At Newport"

1957

To jest tak generalnie czaderski album z Dizzym w dobrej formie, żywotnym big bandem, intensywną energią. Bardziej jest też różnorodny, niż się wydaje na pierwszy rzut oka: pierwszy i ostatni utwór to intensywny big bandowy bop z głośną orkiestrą i wirtuozerskimi solówkami, ale School Days na przykład jest głęboko bluesowe, Manteca to interesujące podejście do jazzu afrokubańskiego, I Remember Clifford to miła impresjonistyczna rapsodia. Wszystko fajnie, ale są tu dwa zasadnicze ograniczenia. Po pierwsze za mało tu jest samego Dizzy'ego, bo tylko jego solówki są naprawdę świetne, pozostałe tylko od przeciętnych do dobrych. Po drugie Gillespie, nostalgicznie spoglądający w stronę swingu i big bandów, przejął od swingowych liderów brzydką cechę przekładania akcentu z autentycznego uczucia na widowisko, a nawet kabaret. Był potencjał na coś może nawet świetnego, gdyby inaczej rozłożyć siły i nadać temu inny kierunek, ale wyszło to co wyszło, czyli album tylko niezły, tylko przyjemny i zbyt eskapistyczny na mój gust, żebym do niego wracał przy tym, ile jest ciekawszego, poważniejszego, a nawet lepszego technicznie jazzu.


6.5/10

Komentarze