Nas: "Illmatic"
Notatkę na temat mojego ulubionego albumu hiphopowego, który ma szansę ten tytuł zachować na zawsze, mogę chyba zacząć od krótkiego sprawozdania z mojego stosunku do hip hopu. Jest on bardzo pozytywny, ale nie mniej tragiczny. Hip hop jest muzyką, którą bardzo chciałbym uwielbiać, widzieć jako przedłużenie jazzu i mieć w głowie kolekcję swoich ulubionych hiphopowych twórców i płyt. Jest tak z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze w jakimś sensie hip hop jest przedłużeniem jazzu (a jazz kocham). Muzycznie to dwa światy, ale historycznie pojawił się mniej więcej wtedy, kiedy jazz zaczął znikać i jest tak jak jazz tworzony niemal wyłącznie przez czarnoskórych muzyków z USA. Po drugie hip hop do mnie w pewnej mierze bardzo trafia - jego rytm, ciężar i współczesna miejska atmosfera, jaką wywołuje, są czymś zupełnie unikalnym i wybitnie przyjemnym.
W praktyce jednak słucham kolejnych i kolejnych albumów z tego gatunku i kolejny i kolejny raz nie jestem w stanie po takim przesłuchaniu powiedzieć - "o, ten album naprawdę lubię, świetna rzecz". Na dłuższą metę albo mnie usypia, albo w przypadku rozwlekłych albumów (czyli nierzadko) wręcz męczy monotonia hiphopowych kawałków, schematyczność rytmiczna, skromność i powściągliwość samplingu (nieraz zachwalanego jako wybitnie obfity i eksperymentalny), w skrócie - daleko posunięte uproszczenie i zubożenie warstwy muzycznej na rzecz wyeksponowania warstwy rapowo-tekstowej. Nieraz dochodzą do tego jeszcze kawałki-wygłupy, śmieciowe skity i inne tego typu upiorne sprawy. Koniec końców włączam sobie raz na jakiś czas kawałek hip hopu, generalnie jednak uznając, że to nie moja bajka. A określeniem "nie moja bajka" posługuję się, by ze względu na wspomnianą sympatię unikać snobistycznego gadania, że hip hop to po prostu muzyka z bardzo ubogą muzyczną materią i jako taka będąca już raczej antytezą jazzu niż jego przedłużeniem.
And then there's Illmatic, album, który zaczął powstawać przed moimi narodzinami, a wydany został już po nich. Jest dla mnie swoistym fenomenem, bo fenomenalne jest to, jak dużo bardziej spodobał mi się od, dajmy na to, mojego drugiego ulubionego albumu hiphopowego (nie mam pojęcia, jaki to). To dziwaczna sprawa, bo tak na pierwszy rzut oka nie wydaje mi się wybitnie różnić od dużej części gatunku. Jedyne, na co można wskazać, to bardziej śmiała harmonizacja utworów i bardziej kreatywny i trafny sampling. Ale czy naprawdę aż tak znacznie śmielsze, kreatywniejsze, trafniejsze?
W uproszczeniu, bo przecież nie jest to jakiś skomplikowany album - Nas tudzież jego ludzie zdołali w stu procentach zachować to tak pociągające mnie arcyciężkie i ascetyczne brzmienie hiphopowych beatów i dźwięcznego rapowego flow, a jednocześnie naprawdę pogłębić to wszystko o emocje i atmosferę harmonizacją i brzmieniem z innej kategorii, dzięki czemu klimat nocnego wielkiego miasta przełomu tysiącleci się zmaksymalizował. I tu pojawia się kolejne pytanie - dlaczego trafiłem tylko na jeden taki album? Zabieg wydaje mi się naprawdę nie taki trudny. Mylę się i Illmatic to dzieło geniuszu, czy raczej nikt inny nie miał ochoty dojść do takiego efektu? Jedno i drugie jest dla mnie odpowiedzią przedziwną i nic niewyjaśniającą. Bo jeśli to pierwsze, to na czym ten geniusz niby polega, a jeśli drugie, to dlaczego, zwłaszcza że dzieło Nasa ma status hiperkultowy? Sprawa robi się jeszcze dziwniejsza, gdy spojrzy się na fakt, że Nas zaczął się i skończył na tym debiutanckim albumie - jego kilkanaście następnych dzieł razem wziętych nie zgarnia tyle zainteresowania i uznania co debiut.
Nie wiem, ale naprawdę ten album lubię, świetna rzecz. A już Life's a Bitch to poezja - chyba jedyny hiphopowy kawałek we wszechświecie, który jest w stanie mnie szczerze wzruszyć. Tutaj hiphopowa prostota staje się potęgą, oczyszczającą muzykę z tego, co zbędne i eksponującą to, co esencjonalne.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz