Johann Sebastian Bach: Koncerty brandenburskie

1721 / wykonanie: The English Concert, Trevor Pinnock, 1988

Wygląda na to, że będę odkrywał kolejny wymiar geniuszu Bacha przy każdym kolejnym dogłębnym przesłuchaniu jego kompozycji. Koncerty brandenburskie nauczyły mnie, że Johann Sebastian był królem swojej epoki nie tylko dlatego, że tworzył rzeczy nieporównywalnie głębsze, bardziej duchowe, introspektywne i intelektualne od swoich najlepszych współczesnych sobie konkurentów. Okazuje się, że był w stanie pokonać Vivaldiego i jemu podobnych nawet ich własną bronią - głośnymi, barwnymi, pełnymi przepychu, wyrazistości, melodyjnymi i intensywnymi harmonicznie koncertami.

Ten zestaw to lekcja wielu aspektów kompozycji. Od poruszający motywów melodycznych, przez inteligentne, efektowne ale nie efekciarskie budowanie struktury harmonicznej, przez olśniewającą szkołę kontrapunktu i pogodzenie go z różnorodnością instrumentarium, aż po brzmienie, barwę i siłę orkiestry. To ostatnie może najbardziej imponuje, zważywszy na epokę. Bach żył na długo przed Beethovenem, na bardzo długo przed Wagnerem i na wybitnie długo przed Mahlerem, wiadomo czym dysponował, ale mimo to jego koncerty powalają intensywnością orkiestrowego brzmienia, co jest zasługą zręcznego doboru instrumentów i podparcia tego gęstą, szczelnie zabudowaną fakturą.

Nie żeby koncerty Corellego, Vivaldiego czy Händla nie były pod tymi względami wybitnie kunsztowne. Ale Bach to jednak coś więcej. Zawsze jest krok do przodu - robi wszystko bardziej inteligentnie, z większą celowością, z większą oryginalnością.

Każdy koncert stosunkowo mocno różni się od pozostałych, ale tym bardziej uważam, że należy brandenburczyki traktować jako jedną całość. Prezentują wtedy obezwładniającą barwność i różnorodność. Jest to set niejednorodny i też zupełnie nierówny - na przykład trzeci koncert to jedna z najlepszych kompozycji Bacha i w ogóle wszech czasów, a już dwójka i czwórka to po prostu świetne utwory, ale nic wyjątkowego nawet w skali epoki. Ale każdy ma to coś. W pierwszym uwielbiam ekstatyczny moment w trzeciej części, w drugim - hedonistyczną taneczność części pierwszej; trzeci jest genialny jako całość ze swoim inteligentnym, uduchowionym dramatyzmem i wsysa chyba cały dorobek Vivaldiego nosem; w czwartym urzeka mnie zwiewność polifonii z drewnodmuchami w roli głównej; piąty (najlepszy po trzecim) jest po prostu wizjonerski z niesamowitą swobodą i wirtuozerską niezależnością, jaką otrzymuje klawesyn, a ponadto ma genialną po prostu progresję harmoniczną; szósty jest idealny na koniec - nie tak pełny przepychu, intymniejszy, a mimo to jakby gęstszy, zwłaszcza w środkowej części.

Pewnie, to nie jest ten Bach, którego podziwiamy najbardziej - można wręcz powiedzieć, że to jest repertuar niemal plebejski w kontekście całego dorobku kompozytora. Ale po co tak gadać, jak można się dobrze zabawić.



9.0/10

Komentarze