Théodore Géricault: "Tratwa Meduzy"

olej na płótnie / 1819 / Luwr, Paryż

Romantyzm we francuskim malarstwie eksplodował na minorowym biegunie swoich obliczy. Gdy świat miał już za sobą sporo introspekcyjnych, spokojnych, mistycznych pejzaży Friedricha, gdy Turner miał już za sobą niejeden skąpany w tajemnicy i mgle marynistyczny nokturn, Géricault postanowił przypomnieć światu, że romantyzm potrafi przybierać inną twarz - ciężkich, intensywnych, burzliwych, mrocznych emocji, szaleństwa, desperacji, niszczycielskiej, dramatycznej burzy uczuć, nieskończonej rozpaczy i pesymizmu. Wykorzystując głośny wówczas we Francji temat rozbitków z fregaty Meduza, stworzył obraz, który wybucha tym wszystkim do dzisiaj, ilekroć ktoś rzuci okiem na płótno.

Z tych wszystkich przymiotów, które wymieniłem, jeden zasługuje na szczególnie grube podkreślenie: dramatyzm. Zawiera w sobie zresztą parę pozostałych. Jest trochę obrazów, które wzbudzają we mnie większy zachwyt niż opus magnum Géricaulta, ale czy w historii malarstwa powstało kiedykolwiek coś o silniejszym ładunku dramatycznym niż "Tratwa"? To jest eksplozja nuklearna ciężkich, skrajnych, niemieszczących się w głowie, ostatecznych i przełomowych emocji i sytuacji. To płótno dudni i krzyczy.

Jak to się stało? Oczywiście nie tak, że Géricault postanowił namalować tratwę rozbitków, którzy dostrzegają na horyzoncie szansę na przeżycie. Żeby osiągnąć tak przytłaczający efekt dramatyczny, potrzebna była inteligentna i kunsztowna realizacja. Dopomogło właściwie wszystko.


Kompozycja jest świetna, mimo że ani najlepsza, ani kluczowa. Géricault bardzo zmniejszył faktyczne rozmiary upiornej tratwy i rozwlókł ją na całym płótnie, przez co obserwator ogląda ją z bardzo bliska i praktycznie znajduje się na niej wraz z nieszczęśnikami. Spiętrzone, wysokie fale i gęste, nieprzeniknione chmury - elementy zasłaniające dalszą perspektywę - dopełniają dzieła: jest klaustrofobicznie, tratwa jest śmiertelną pułapką. Dodatkowo główna dla mnie figura geometryczna na obrazie: piętrząca się piramida, rozpoczęta przez dwa najbardziej spektakularne martwe ciała, a zwieńczona materiałem trzymanym przez machającego Murzyna - jest niczym intensywne crescendo w dziele muzycznym: nadaje płótnu gwałtowność, efekt rosnącego napięcia i osiągania kulminacji. Pomaga jej piramida bliźniacza, wyznaczana przez liny przymocowane do czubka masztu. Gęstość ciał i ich dynamiczne pozy jeszcze bardziej intensyfikują emocje.

Również narracja pomaga. Scena przedstawia moment, w którym rozbitkowie Meduzy po kilkunastu dniach koszmaru dostrzegli na horyzoncie okręt wojenny, a jednak tutaj nie czuć radości. Postacie w prawej górnej ćwierci płótna wznoszą się w przypływie sił na widok upragnionej szansy ocalenia, ale są w tym bardzo zwierzęcy, obłąkani, bezmyślnie łapczywi, w dalszym ciągu nędzni i nieszczęśni (może poza mężczyzną wyciągającym rękę w stronę okrętu, a twarz odwracającym do towarzyszy - jakby jedynym, który nie zapomniał, że nie jest tu sam). Dlaczego tak? Odpowiedź jest wymalowana na twarzy załamanego ojca podtrzymującego nagie zwłoki syna; na twarzy ukrytego w mroku mężczyzny, trzymającego się za głowę w geście rozpaczy i szaleństwa; na trupiej bezwładności zwłok. Koszmar już stał się faktem i nic go nie cofnie.

Nie tylko zwłoki, wszystkie ciała są jednym z najmocniejszych punktów obrazu; rzeźbiarsko wyeksponowanej muskulatury, efektu mistrzowskiego panowania nad światłocieniem, nie powstydziłby się Michał Anioł. Najbardziej przydało się to jednak w martwych ciałach, bo są dzięki temu przerażająco prawdziwe, brutalne i trupie. Powykręcane zwłoki syna, połamane bezimienne ciało z głową zatopioną w wodzie, zwisający na kolanach towarzysza umięśniony korpus Murzyna - tchną śmiercią, są wyssane z życia, chcą przypominać pesymistyczną tezę, że człowiek jest tylko kupą mięsa.

Ale to wszystko jest jeszcze niczym przy clou dzieła - efektach świetlnych, rewelacyjnym, Caravaggiowskim chiaroscuro, które sprawia, że cały obraz jest jak błyskawica. Czarne chmury na górze kontra przejaśnienia na horyzoncie, czarne podnóże masztu i jego kremowy żagiel, zacieniony siedzący mężczyzna w centrum obrazu wzięty w kleszcze między trupią bladość zwłok syna a błyszczący tył koszuli bruneta z wąsami; spektakularne plecy Murzyna obok białej chusty; pogrążona w mroku grupa ciasno zbitych mężczyzn u góry na tle rozognionego słońcem nieba. To są oczywiście tylko największe pojedynki światła z cieniem, a jest ich pełno na całym płótnie, dużo mniejszych, drobnych, wszędobylskich. Obraz się iskrzy. Bez tego nie miałby nawet połowy dramatyzmu, którym bucha. Wsparciem dla światła jest kolorystyka płótna, zalanego ponurymi brązami i beżami, niemal monochromatyczna paleta, która podkreśla brutalność sytuacji.

Można pójść jeszcze dalej i stwierdzić, że przypadkiem lub nie udało się Géricaultowi zawrzeć na tym płótnie głęboko pesymistyczną alegorię ludzkości - tratwy nieszczęśników zdanej na łaskę niezmierzonego świata, desperatów poszukujących okruchów nadziei. Nie podzielam jej, ale ma spory potencjał artystyczny i tutaj został wykorzystany.

Zastrzeżenia? Cóż, nie jest to najsubtelniejsze płótno wszech czasów, co nie do końca jest zastrzeżeniem, bo nie da się namalować płótna, które byłoby jednocześnie najsubtelniejsze i najbardziej dramatyczne. Ja po prostu subtelność stawiam ponad dramatyzmem, więc "Tratwa" jest automatycznie skreślona z listy kandydatów na mój ulubiony obraz.


9.0/10

Komentarze