John Martyn: "Solid Air"
Tym albumem John Martyn nawiązał jakiś kontakt z gronem największych współczesnych bardów. Oczywiście nie jest to muzyka rzędu najlepszych wcieleń Dylana, Cohena, Drake'a czy przede wszystkim Tima Buckleya, którego Martyn jest pomniejszoną, złagodzoną, odeksperymentalnioną wersją, ale wydaje mi się, że wynika to trochę z powściągnięcia i bardziej popowego gustu wykonawcy: fragmentami Szkot zdradza spory potencjał i wyczucie potrzebne do tworzenia arcyklimatycznych Buckleyowskich ballad, choć utwory ciążące w ich kierunku wychodzą mu tylko czasem.
Podstawowym środkiem do uzyskania świetnego efektu jest tu połączenie klasowych, dojrzałych, skąpanych w pięknych melodiach, eleganckich harmoniach i bluesie piosenek z rozluźnieniem formy, zarówno jeśli chodzi o delikatnie improwizacyjną, bluesową manierę wokalną Martyna (wyluzowane, nienachalne i lekkie improwizacje na dynamice, tembrze, czystości dykcji), jazzujących, swobodnych instrumentalistów ze szczególnym uwzględnieniem wibrafonu (Tristan Fry), saksofonu (Tony Coe), pianina elektrycznego (John Bundrick) - nieograniczających się do aranżu, kontrapunktujących linię wokalną; w końcu jeśli chodzi o rytm, nieraz zmienny, często mocno synkopowany.
A efekt ten to nokturnalny, romantyczny, sentymentalny, nawet oniryczny, samotny i czuły klimat, chyba najbardziej zbliżona do Buckleyowskiego archetypu rzecz, jaką póki co w muzyce spotkałem. Osiągany niestety tylko na niektórych kawałkach. W tytułowym wychodzi to wyjątkowo zgrabnie: powtarzalny temat przewodni, piękna zresztą melodia, na której improwizuje Martyn, otaczana jest przez coraz swobodniej zachowujące się, kolejne i kolejne instrumenty, kierując się w stronę małego folk-jazzowego jamu, który tylko za szybko się kończy. Początek Don't Want To Know jest nokturnalnie skąpany w dźwiękach wibrafonu, niestety rozwija się od impresji w kierunku konkretu i później opiera już głównie na świetnej melodii. Druga część I'd Rather Be the Devil to swobodny instrumentalny pejzaż z dużą rolą kontrabasu. The Man in the Station to spektakularna praca wibrafonu. W reszcie utworów ten klimat pojawia się najwyżej na chwilę.
I pozostaje jeszcze tylko pytanie: czemu miałbym słuchać Martyna, skoro w każdej chwili mogę posłuchać Buckleya? No cóż, wyjaśnienie jest negatywne, ale jest jakieś: dorobek Buckleya ma ograniczoną objętość, a i czasem ma się ochotę na nieco mniej intensywny i łagodniejszy klimat.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz