Sonny Rollins: "Sonny Rollins Vol. 2"

1957

Oprócz "Saxophone Colossus" to jeden z najlepszych albumów z bopem Rollinsa z lat pięćdziesiątych, choć nie ma startu do tamtego giganta. Saksofonista jest tu w formie wyśmienitej, może nie gorszej, natomiast jego osobowość jest ograniczana przez wpływy innych zawodników i koncepcji, czego ciężko było uniknąć przy tak gwiazdorskiej obsadzie składu. A to Monk przywłaszcza sobie atmosferę utworu swoimi chorymi harmoniami, a to rytmy Blakeya są atrakcją co najmniej równą z solówkami, a to Jay Jay Johnson wpada w trans i dorównuje grą liderowi, a to - pod koniec - atmosfera czystego bopu rozmywa się przez zaczerpnięcie z muzyki popularnej. Trochę (poza tym ostatnim) fajnie, bo to wszystko piękne alternatywy, trochę szkoda - gdy Rollins dochodzi do głosu, słychać, w jakiej jest formie i co by się działo, gdyby pozwolił sobie na dłuższe wypowiedzi. Tak czy inaczej pierwsze cztery utwory to dość zróżnicowany, gorący, intensywny i klimatyczny hard bop, niekoniecznie wyjątkowy, ale na wyśmienitym poziomie.

Dwie największe atrakcje albumu są sobie niemal zupełnie przeciwstawne. Wail March to kawałek diabolicznie szybki, zdominowany przez zmiany rytmiczne rewelacyjnie opanowane przez Blakeya, zmuszający solistów do wspięcia się na wyżyny wirtuozerii: to tu właśnie bardziej nawet niż Rollins imponuje mi solówka Johnsona, który zamienia powolny puzon w karabin maszynowy. Misterioso to z kolei klasyczna Monkowska "koślawa ballada", spowalniająca rzeczywistość, wprowadzająca dziwnymi harmoniami nieprzejrzystą atmosferę i wymuszająca na sekcji melodycznej grę pełną uczucia i dokładności, klimatyczną, wyluzowaną i gorącą. Album ściągają w dół dobre i tylko dobre, zbyt proste aranżacje piosenek musicalowych, oddalających go od czysto jazzowego ducha.


7.5/10

Komentarze