Anton Bruckner: I symfonia
Bruckner był zwierzęciem symfonicznym pierwszej wody i słychać to już od jego pierwszej symfonii, jakkolwiek słychać też, że jest zwierzęciem jeszcze bardzo dzikim i nieokrzesanym. Zdolności melodyczne, umiejętność wiązania fragmentów gigantomańsko ciężkich z delikatnymi i sielankowymi momentami lekkiej sekcji dętej, panowanie nad orkiestracją ze szczególną troską o brzmienie momentów, budowanie emocjonalnej narracji wszystkimi niemal elementami muzyki na czele z harmonią i brzmieniem - już są tu na bardzo wysokim poziomie i owocują sugestywną bezsłowną opowieścią. Że nie jest to jeszcze opowieść ani przesadnie ciekawa, ani przyzwoicie choćby subtelna, to osobna sprawa, choć zdarzają się często fragmenty, w których nie sposób się od niej oderwać - dopiero w ostatniej części Bruckner nie potrafi opanować swoich gigantomańskich zapędów i wychodzi mu tam przyjemny, ale trochę absurdalny, przegięty groch z kapustą. Warto jednak znieść to siermiężne zakończenie dla bardzo dobrych pierwszych trzech części, a w szczególności dla trzeciej, gdzie Bruckner jest ciężki, dramatyczny i potępieńczy, ale w sposób oszczędniejszy i bardziej inteligentny, nie waląc na oślep dynamiką i brzmieniem, lecz intensywniej wykorzystując rytm, progresję harmoniczną, kontrapunkt - taki, jakiego go najbardziej lubię.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz