György Ligeti: "Atmosphères"

1961 / wykonanie: Berliner Philharmoniker, Jonathan Nott

To krótkie, ale olbrzymie dzieło dwudziestowiecznej awangardy przechodzi interesującą drogę od materii muzycznej poprzez efekt muzyczny aż po wydźwięk transcendentny. Kontrast zachodzi szczególnie między pierwszymi dwoma. Punktem wyjścia jest niebotyczna złożoność - kilkadziesiąt instrumentów gra osobne, niepowtarzalne głosy, a wiele z nich poddawanych jest niemal bezustannym mikroprzekształceniom dynamicznym, melodycznym, brzmieniowym. Ułożone są jednak tak blisko siebie, że efektem są niewzruszone i nieprzepuszczające niczego ściany dźwięku, freskowe klastery, prawie nieruchome obrazy, czasem zmieniające się wprawdzie w zauważalny sposób, ale często w niemal niewidoczny. Nienormalne rozszczepienie faktury poprowadziło zatem do narodzin jednorodnych, ciężkich, zbitych w pulsującą może, lecz zwartą magmę bloków, która spływa z bezkompromisową powolnością. 

Brzmi to interesująco, ale efekt emocjonalny jest dużo lepszy niż formalne zawiłości. Na pierwszy i pobieżny odsłuch mamy tu odhumanizowaną, chłodną do szpiku kości, wyrachowaną, może nawet nihilistyczną muzykę. To jednak bzdura. Każdy z tych bloków, ścian, obrazów - każdy jest, zgodnie z tytułem dzieła, osobną atmosferą, nie tyle emocją czy uczuciem, lecz raczej ich mieszaniną, której nie sposób oddać jednym prostym słowem, a nawet nie sposób precyzyjnie opisać choćby najdłuższymi zdaniami. Niepokoju jest tu niemało i występuje pod różnymi postaciami, ale wcale nie jest to kompozycja złożona tylko z różnych odcieni niepokoju. Pojawia się również ekstaza, pojawia się niepewność, uczucie obcowania z tajemnicą metafizyczną, spokój (!), poczucie kosmosu.

Sonoryzm Pendereckiego jest tutaj przynajmniej dla mnie skojarzeniem natychmiastowym, aczkolwiek po wniknięciu w dzieło różnice, nawet olbrzymie, stają się nie mniej natychmiastowe. Właściwie dwa łączniki to smyczkowe klastery i niepokój, przy czym dzieła Polaka nie są statycznymi blokami dźwięku, lecz turbulentnymi podróżami pełnymi częstych zmian, a niepokój tam jest tak zmaksymalizowany, że imię jego po prostu groza. Ligeti jest mniej jednoznaczny i dużo mniej mroczny. I dla mnie trochę mniejszy, choć trzeba mu oddać, że obrał drogę nieco trudniejszą i wyszedł z niej po arcymistrzowsku. Niesamowita kompozycja i faktura nie z tego świata.


9.0/10

Komentarze