György Ligeti: "Atmosphères"
To krótkie, ale olbrzymie dzieło dwudziestowiecznej awangardy przechodzi interesującą drogę od materii muzycznej poprzez efekt muzyczny aż po wydźwięk transcendentny. Kontrast zachodzi szczególnie między pierwszymi dwoma. Punktem wyjścia jest niebotyczna złożoność - kilkadziesiąt instrumentów gra osobne, niepowtarzalne głosy, a wiele z nich poddawanych jest niemal bezustannym mikroprzekształceniom dynamicznym, melodycznym, brzmieniowym. Ułożone są jednak tak blisko siebie, że efektem są niewzruszone i nieprzepuszczające niczego ściany dźwięku, freskowe klastery, prawie nieruchome obrazy, czasem zmieniające się wprawdzie w zauważalny sposób, ale często w niemal niewidoczny. Nienormalne rozszczepienie faktury poprowadziło zatem do narodzin jednorodnych, ciężkich, zbitych w pulsującą może, lecz zwartą magmę bloków, która spływa z bezkompromisową powolnością.
Brzmi to interesująco, ale efekt emocjonalny jest dużo lepszy niż formalne zawiłości. Na pierwszy i pobieżny odsłuch mamy tu odhumanizowaną, chłodną do szpiku kości, wyrachowaną, może nawet nihilistyczną muzykę. To jednak bzdura. Każdy z tych bloków, ścian, obrazów - każdy jest, zgodnie z tytułem dzieła, osobną atmosferą, nie tyle emocją czy uczuciem, lecz raczej ich mieszaniną, której nie sposób oddać jednym prostym słowem, a nawet nie sposób precyzyjnie opisać choćby najdłuższymi zdaniami. Niepokoju jest tu niemało i występuje pod różnymi postaciami, ale wcale nie jest to kompozycja złożona tylko z różnych odcieni niepokoju. Pojawia się również ekstaza, pojawia się niepewność, uczucie obcowania z tajemnicą metafizyczną, spokój (!), poczucie kosmosu.
Sonoryzm Pendereckiego jest tutaj przynajmniej dla mnie skojarzeniem natychmiastowym, aczkolwiek po wniknięciu w dzieło różnice, nawet olbrzymie, stają się nie mniej natychmiastowe. Właściwie dwa łączniki to smyczkowe klastery i niepokój, przy czym dzieła Polaka nie są statycznymi blokami dźwięku, lecz turbulentnymi podróżami pełnymi częstych zmian, a niepokój tam jest tak zmaksymalizowany, że imię jego po prostu groza. Ligeti jest mniej jednoznaczny i dużo mniej mroczny. I dla mnie trochę mniejszy, choć trzeba mu oddać, że obrał drogę nieco trudniejszą i wyszedł z niej po arcymistrzowsku. Niesamowita kompozycja i faktura nie z tego świata.
9.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz