Michael Nyman: "Water Dances"
Bezczelna, niepoważna, chamska muzyka Michaela Nymana - a przynajmniej jakiś jej wycinek, do którego zalicza się ów piętnastominutowy utwór - to dla mnie jedno z największych wydarzeń w muzyce akademickiej po złotym okresie serializmu, a już zwłaszcza ogromne pośród prób odrestaurowania tonalności na całego. Można jej łatwo zarzucić, że jak na muzykę poważną, zwłaszcza XX-wieczną, jest dosłownie nieprzyzwoicie bezpośrednia, tonalna i pełna znanego od setek lat banału - ona się tym jednak nie przejmie, bo operuje tym banałem świadomie, przewrotnie i po mistrzowsku, umieszczając go w szerokim, barwnym i niesamowicie pociągającym kontekście.
O ile Nymana z przebiegu kariery można chyba nazwać minimalistą, o tyle wpisywanie Water Dances w nurt minimalizmu czy nawet post-minimalizmu wydaje mi się krzywdzącym uproszczeniem sprawy. To raczej totalny postmodernizm, który połączył w ciągu kwadransa prawie całą historię muzyki od renesansu aż po własne czasy (za wyjątkiem serializmu i przyległości, którego jest po prostu antytezą) i to nie kawałek po kawałku, a naraz niemal bez przerwy. Harmonia zaczerpnięta wprost z Monteverdiego; podejście do kontrapunktu i faktury w ogóle to wariacja barokowa; brzmienie orkiestry o subtelnych rozmiarach, ale potężnie efektownej jest z ducha barokowo-klasycystyczne; klasycystyczna jest elegancka przejrzystość i dostojność form, zaś połączona z niezwykłym wigorem - wręcz konkretnie Mozartowska; emocjonalnie to z kolei nawiązanie do romantyzmu, czy to do triumfalnej radości muzyki Beethovena, czy do bachicznej witalności Wagnera, czy nawet do słodszych dzieł pomniejszych neoromantyków. Wszystko to zaimplementowane we współczesne, post-minimalistyczne struktury horyzontalne o ciągłości rytmicznego pulsu i zapętlanych motywach, przyprawione popową niemal efektownością i odrobiną instrumentarium kojarzonego z popem właśnie.
Ta suita wywołuje we mnie pewien dysonans poznawczy, bo przy swoich ogromnych walorach pozostaje, jak napisałem na początku, wciąż bezczelna i niepoważna, żeby nie powiedzieć, że na pewnym poziomie prymitywna i romansująca z kiczem. Po pierwsze jednak jest to wszystko zaplanowane z charakterystyczną postmodernistyczną ironią, po drugie nie mogę jej się oprzeć, a po trzecie naprawdę widzę ją jako muzykę nową i oryginalną - porzucając już formalne niuanse, po prostu emanującą nieprawdopodobną energią, potężną - i jest to potęga rodzaju wcześniej nieodkrytego, który ciężko już ubrać w słowa, ale można wyczuć. Przez siedem minut trzeciej, finałowej części, uśmiech nie jest w stanie zejść z mojej twarzy.
9.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz