Gustav Klimt: "Pocałunek"
olej na płótnie / 1908 / Österreichische Galerie Belvedere, Wiedeń
Choć sztuka Gustava Klimta nie jest w większym stopniu transpozycją sztuki Beethovena na dziedzinę malarstwa, to obaj artyści mieli ze sobą sporo wspólnego. Obaj wywodzili się z niemieckojęzycznego kręgu kulturowego i byli skrajnie mocno związani z Wiedniem; obu połączył wiek XIX, choć po swoich przeciwległych końcach. Obaj byli jednymi z najgenialniejszych twórców w swoich gałęziach sztuki, rewolucjonistami i indywidualistami, i obaj podejmowali się w swej twórczości tematów wielkich, jak przeznaczenie, śmierć, miłość, braterstwo, wolność czy przemijanie. Klimt stworzył nawet obraz Beethovenowi dedykowany, zresztą jeden ze swych najlepszych. Łączy ich też mniej godna pozazdroszczenia przypadłość, choć nie z ich winy - najsłynniejsze dzieła tych mistrzów zostały skrzywdzone tak przeraźliwie intensywnym przemieleniem na użytek komercyjny czy w innym sensie masowy, że dla wielu osób stały się oklepane do nieznośności czy wręcz do granic kiczu. W końcu jednak - oba te dzieła, IX symfonia i Pocałunek, mimo tej krzywdy pozostają jednymi z najdoskonalszych przejawów działalności twórczej człowieka, jakich doczekał się świat i wcale nie trzeba wiele wysiłku, by obcując z nimi zapomnieć o tym, że słyszało się je lub widziało w zbyt wielu miejscach i w zbyt wielu kontekstach.
Jedną z cech przesądzających o wielkości tego płótna jest to, że właściwie składa się ono z kilku obrazów, z których każdy osobno jest wybitny. W podwójnym sensie. Po pierwsze klimtowska klasyka: Pocałunek jest syntezą niewielkiego, choć kulminacyjnego, fragmentu figuratywnego - czyli tych miejsc, gdzie postacie nie są zasłonięte szatami - oraz pozorujących figuratywność, a w praktyce abstrakcyjnych płaszczyzn ekstatycznych dekoracji: szat, podłoża i tła. Każde z nich jest olśniewające. Klimt osiągnął wybitność nawet w tym może najmniej klimtowskim, czyli realistycznym fragmencie, bardziej nawet poprzez dłonie niż poprzez twarze oddając apogeum męskości, kobiecości, erotyzmu i tkliwości jednocześnie. Reszta rozumie się sama przez się: czy oszczędna, ale nieskończona zarazem toń złotego tła - uosobienie Kosmosu; czy nieskończenie złożona, barwna, pstrokata połać kwiatowej polany - uosobienie Ziemi; czy szaty - ta kobieca, łamiąca dumne złoto barwnością kwiatów, ta męska (może dlatego, że męska, to do mnie najmocniej przemawiająca), genialna synergia prostokątów i celtyckich spirali, złota, platyny i srebra, bieli i czerni, w końcu ta wspólna, skromniejsza, obsesyjnie skoncentrowana na okręgach. Wszystkie te płaszczyzny są prześliczne, każda na swój sposób.
Po drugie - inna klimtowska klasyka - Pocałunek ma bardzo ciekawą przypadłość - możemy przybliżyć go w losowym w zasadzie miejscu i będzie to coś autonomicznie dobrego. Obojętnie jak ograniczymy fragment obrazu (przy jakiejś tam minimalnej wielkości, oczywiście), oglądamy piękno: czy będzie to najpopularniejszy kadr ciasno zamykający twarze i dłonie postaci, czy na przykład ujmujący twarz kobiety przy lewym boku i rozległe złote tło po prawej, czy ukwieconą polanę z fragmentem szat, czy sam jedynie fragment szat, czy trochę szaty, a trochę tła. Nic więc dziwnego, że gdy patrzy się na ten obraz w oddaleniu, w całości, wrażenie jest tak silne.
O ile nie umiem na ten moment rozstrzygnąć, czy Pocałunek jest dla mnie najlepszym dziełem w oeuvre Klimta, o tyle wydaje mi się, że pod względem kompozycji żadnego obrazu wiedeńczyka nie lubię bardziej. Łączy charakterystyczną dla niego oszczędność i wrażenie zawieszenia sceny poza przestrzenią z dosadnym i istotnym konkretem. Gdyby kochankowie zawieszeni byli na tym wspaniałym złotym tle bez podstawy, to wciąż byłby wspaniały obraz, ale zbyt symetryczny i sztuczny, tymczasem wzgórze, na którym stoją i klęczą, wdzierające się na płótno spoza obrazu, przełamuje to w odpowiednich proporcjach. Płótno pozostaje ascetycznie płaskie, ale zyskuje głębię innego rodzaju. Dzięki temu skrawkowi zieleni również kolorystycznie to okolice apogeum tego malarza - ocean gorącego, głębokiego, pietystycznego złota otrzymał śmiały i dający niezapomniany efekt kontrast barwny w postaci burzy kolorów jaskrawych, zimnych, profanacyjnych, żywych. Oto synteza malarstwa, które było - dwuwymiarowych bizantyjskich złotych mozaik; malarstwa, które jest - romantycznych scen i swobodnego traktowania rzeczywistości; i malarstwa, które nastąpi - czystej abstrakcji.
Klimt nie był jednak zdobnikiem, lecz artystą. Wszystko powyższe prowadzi do potężnego, choć stosunkowo prostego przekazu emocjonalnego dzieła. Ekstatyczne, przelewające się, wsparte złotem, mieniące się, eksplozywne piękno tego płótna stawia na ostatecznym piedestale jego temat, a jakby tego było za mało, to jest jeszcze piedestał widoczny bezpośrednio: wznoszące się podłoże z trawy i kwiatów, opadające pionowo w dół tuż za kochankami niczym klif, dające wrażenie dotarcia na szczyt, ponad którym jest już tylko złota nieskończoność. Mówiąc krótko, Pocałunek jest dla mnie wyrazem przekonania, że nie ma lepszego zajęcia dla człowieka na tym świecie, niż kochać się z innymi ludźmi. Że mimo wszystkich życiowych prób mistycznych i transcendentnych, mimo rozbudowanych koncepcji religijnych i filozoficznych, najlepszym co pozostaje - jedyną dostępną człowiekowi transcendencją z jego ograniczeniami umysłowymi, z jego zamkniętym w ramach czasu i przestrzeni aparatem percepcyjnym, z jego nieprzekraczalną niewiedzą - jest kochać i być kochanym. Myślę, że to naprawdę piękne stwierdzenie, choć jestem raczej na zbyt wczesnym etapie życia, by je ostatecznie weryfikować. Czuję natomiast, że nie byłoby źle, gdyby większość ludzi, jeśli już nie wszyscy, takie stwierdzenie przyjęła za prawdę.
Ostatecznie bardziej niż z Beethovenem kojarzy mi się Klimt z innym kompozytorem, mającym z nim nie mniej wspólnego, bo - poza Wiedniem i wielkością - również austriackość, wspólne czasy i wspólne imię: z Gustavem Mahlerem. Podobnie jak jego symfonie "ujmują wszystko", tak i ten obraz, choć pod pewnym względem ascetyczny, pod innym jest niezwykle bogaty, złożony i niejednorodny; podobnie jak u Mahlera dzieje się wiele jednocześnie; bliższy Mahlerowi jest też pozytywny, kordialny, miększy wydźwięk emocjonalny.
Jeślibym nie znalazł spełnienia w miłości do drugiego człowieka, zawsze pozostanie mi inna miłość, którą Klimt obdarzył mnie, gdy pierwszy raz byłem w Wiedniu: miłość do malarstwa. Od tego obrazu bardziej chyba niż od czegokolwiek innego zaczęła się moja fascynacja tą dziedziną sztuki. Minęło już trochę lat, poznałem tysiące obrazów, ale drobna garstka z nich zbliżyła się w mojej ocenie do ponadczasowego Pocałunku.
Miałem okazję widzieć 3 dni temu - dziękuję za opis, pomógł mi dostrzec niektóre aspekty które, sam bym tak łatwo nie znalazł, ale przyznaję też że jako obraz do zobaczenia w szczególności na żywo jest powalający - żadne reprodukcje (które są tak chętnie tworzone) nie oddają tej wielkości obrazu.
OdpowiedzUsuńSuper, że miałeś okazję go zobaczyć na żywo :) Za rok minie dekada, odkąd ja miałem tę okazję po raz pierwszy i na razie ostatni - zaczynam tęsknić
OdpowiedzUsuń