Hu Bo: "Siedzący słoń"

2018

Choć pierwszy i już ostatni pełnometrażowy film Hu Bo wzbudza we mnie dwa sporego kalibru zastrzeżenia, które odmawiają mu wejścia na kinowy Olimp, to samobójczą śmierć tego reżysera uważam za prawdopodobną tragedię dla świata kina. Gdyby zdecydował się żyć i tworzyć dalej, mogliśmy mieć azjatycką kontynuację europejskiej dynastii Bergman-Tarkowski-Angelopoulos-Tarr, tymczasem zostajemy zaledwie z jej zwiastunem i z nadzieją, że to nie była jedyna szansa na przedłużenie linii.

Zaczynając od pozytywów, które pozwoliły mi dostrzec w Hu utraconego następcę: Siedzący słoń to monumentalne, piękne, nieznoszące skrótów, ambitne i boleśnie szczere kino o bardzo wyrafinowanej estetyce; kino, które od kilku-kilkunastu lat już prawie nie powstaje ani nie próbuje powstawać. Rozgrywająca się w trakcie jednego dnia opowieść, która zanurza widza w rekordowo ponurym, przygnębiającym i sugestywnym obrazie współczesnych Chin - w posępnych, zimnych, szarych przestrzeniach, w społeczeństwie pełnym egoizmu, w życiorysach jednostek skrajnie nieszczęśliwych, osamotnionych i obłupionych z dobra. Czegokolwiek by nie uważać o mądrości takiego spojrzenia, to trzeba przyznać, że efekt jest bardzo silny i reżyser zanurza odbiorcę w swojej depresji niezwykle dosadnie. Ten sukces ma wielu ojców: bardzo sugestywne lokacje, dobra gra aktorska, oszczędnie rozdysponowana muzyka, ale przede wszystkim walory kinematograficzne. Zaczerpnięte od Tarra długie ujęcia z pełną namaszczenia pracą kamery; monumentalne kompozycje kadrów, często w koncepcji silnego zbliżenia na postać w pierwszym planie i z zamglonymi planami dalszymi, na których nierzadko sporo się dzieje, czasem symbolistyczne; świetna praca nad światłocieniem, również ewidentnie wzięta od Tarra, używana od potęgowania mroku do prób uzyskania atmosfery metafizycznej; szara, niemal monochromatyczna szata barwna.

Jakie są zaś te moje zarzuty? Jeden formalny i jeden treściowy. Z formalnego punktu widzenia autor jest ciągle zbyt mocno zapatrzony w swojego węgierskiego mistrza i być może w Angelopoulosa, trochę niesamodzielny wręcz, wnoszący za mało od siebie, a jednocześnie jak to prawie zawsze bywa niezdolny doścignąć mistrzów, którymi inspiruje się do granic kopiowania. Z treściowego - no nie jest to dla mnie zbyt dojrzała rzecz; jak u Tarra czy poprzedników, owszem, bywało smutno i pesymistycznie, tak jednak miało to zawsze sporą głębię, wielowarstwowość i humanizm, tak tutaj jest jak na mój gust zbyt płytko, niekonstruktywnie i użalająco się nad sobą i wszystkim innym. Hu właściwie mówi nam, że świat jest zły, okrutny i pełen nieszczęśliwości i na dowód pokazuje nam jednostki pogrążone w tej nieszczęśliwości. Czyli trochę upraszczając robi coś, co robiło przed nim wielu, bardzo wielu gorszych, mniej ambitnych, prostszych twórców. Czasem zresztą robiło trochę mądrzej.

Oba te zarzuty nie są niczym wielkim w stosunku do reżysera, który ma 29 lat i robi swój pierwszy film. Można przypuszczać, że gdyby Hu przezwyciężył to, co go trapiło i postanowił tworzyć dalej, wypracowałby wkrótce bardziej autorski, autonomiczny styl i z wiekiem dojrzałaby też i pogłębiła się jego refleksja nad światem. Przypuszczeń nie potwierdzimy. Jako że trudno mnie złapać na nihilistyczny, bezdenny, nieznoszący sprzeciwu odcień smutku taki jak tu zaprezentowany, to w gruncie rzeczy ten fakt bardziej mnie smuci niż zasmucił film. Film, który mimo wszystko pozostaje jednym z dwóch czy trzech najbardziej satysfakcjonujących estetycznie i jednym z lepszych w całej dekadzie.



7.0/10

Komentarze