Low: "I Could Live in Hope"
Niekwestionowane arcydzieło slowcore'u - moim zdaniem niedorastające do arcydzieła ostatecznego tego nurtu, czyli Down Colorful Hill, ale nie takie od niego odległe i bardziej konsekwentne, bo Low ani na chwilę nie zdradza tu swojej radykalnej postawy. Choć nie było w tym zespole tyle talentu, by stworzyć utwory tak dobre jak najlepsze utwory Red House Painters, to cały ich album jest przynajmniej bardziej spójny i pełniejszy.
Historia tu bardzo podobna jak w przypadku wspominanego protoplasty - czyli historia małej magii, za pomocą której ze standardowego rockowego instrumentarium (gitara, gitara basowa, perkusja i wokal) i w dużej mierze standardowego rockowego języka formalnego, to jest ślizgania się po nieodkrywczych akordach, udało się stworzyć muzykę będącą odwrotnością standardowej rockowej ekspresji. Tą magią jest przybranie bardzo ascetycznego kursu: radykalne zwolnienie tempa, rozrzedzenie dźwięków, prostota (choć nie prymitywność) harmoniczno-melodyczna i pozbycie się instytucji klimaksu: skasowanie punktów kulminacyjnych, a nierzadko i jakkolwiek rozumianych refrenów, czyli odpiosenkowienie piosenek. To są właściwie jeszcze tylko decyzje: o sukcesie albumu przesądził zmysł do kreacji brzmienia, zbudowanego z eterycznego wokalu, z bardzo niskiego, rozlanego basu i anemicznej, pobrzmiewającej bardziej metalem strun niż elektrycznością gitary).
To - i przekonująca warstwa emocjonalna (przekazywana przez bardzo celnie skonstruowaną harmonię), będąca trochę mieszanką Iana Curtisa i współczesnych Low zespołów z nurtu indie - bardzo melancholijna, smutna, czasem nawet depresyjna, ale prawie nigdy nie popadająca w taniość i pretensjonalność. Mocno senna, trochę nostalgiczna, miejscami wcale nie w jawnie smutny sposób i skutkująca naprawdę ślicznym klimatem. Najlepszy pod tym względem jest chyba opener Words, który jest jednocześnie smutny, nostalgiczny, senny, spokojny, czuły, zrezygnowany, eteryczny. Bardzo sugestywny jest Cut, jawnie Curtisowski, epatujący podskórnym niepokojem, złowieszczący katastrofę, która nie nadchodzi. Nic nie nadchodzi również w kołyszącym się Down, choć tam jest tego najbliżej - crescenda, które zmierzają do wybuchu dźwięku, kończą się jednak wybuchami wyciszenia, co jest jakby sztandarowym manifestem tego albumu. Warto wspomnieć jeszcze o Lullaby, swoistym tour de force zespołu, zmierzającym od najbardziej rozrzedzonego do najbardziej intensywnego fragmentu na albumie.
W pozostałych utworach brakuje trochę konkretu, żeby jakoś wyżej postawić ten album, ale w niektóre dni żaden prawdopodobnie nie będzie lepiej pasował.
Komentarze
Prześlij komentarz