Popol Vuh: "Hosianna Mantra"

1972

Florian Fricke od początku założenia Popol Vuh eksperymentował z niejednorodnymi połączeniami, zaczynając od mariażu światów tak różnych jak krautrock i ambient. Swoje opus magnum osiągnął, gdy poszedł w tych połączeniach wyjątkowo daleko, dokładając do tamtych dwóch elementy muzyki  i emocjonalności Wschodu oraz muzyki poważnej Zachodu, tworząc mieszaninę eklektyczną, ale gustownie połączoną spójną koncepcją: praktycznie rodząc nowy gatunek muzyczny określany później jako new age, jednak nawet wobec niego mocno osobny. Abstrahując od stylów, Hosianna Mantra to piękny i praktycznie niespotykanie medytacyjny, pogodny, niewinny, kontemplacyjny i afirmatywny album, który wyłamuje się dość radykalnie ze wszystkich swoich korzeni, przez co dość wyjątkowy i będący jednym z ładniejszych doskoczeń muzyki popularnej.

Album ten jest w dużej mierze połączeniem Wschodu i Zachodu - emocjonalnie, koncepcyjnie, muzycznie. Mieszają się tu schematy muzyczne, sposoby wyrażania emocji, sposoby kompozycji, nawet instrumenty z tych dwóch kultur. Generalnie rzecz biorąc, formalnie jest to ciągle muzyka bardziej zachodnia i nawet chyba odwołuje się dużo bardziej do duszy westernera, ale przekazuje mu nowe spojrzenie na świat i emocje. Być może najbardziej z sukcesu tego połączenia płynie siła albumu. Przyjmuje on łagodną, niewymuszoną wschodnią koncepcję utworu jako medytacji bez wyraźnego początku ani końca, bez opowieści i kulminacji, odessanego z rytmu i ostrości, z zatartymi granicami między improwizacją a kompozycją, a zarazem od strony zachodu dostarcza trochę "cielistości" i kunsztu: finezyjnych motywów melodycznych i harmonicznych, intensywnej czasem faktury, bogactwa brzmieniowego. Paradoksalnie oba światy się napędzają: pierwszy daje drugiemu swobodę i pole do eksperymentu, drugi czyni pierwszy ciekawszym i poszerza spektrum jego wyrazu. Hosianna Mantra siłą tych dwóch światów to pokaz pięknej atmosfery, pięknego brzmienia, ślicznej harmoniki i rozpływającej się w uszach faktury.

Majstersztykiem jest zwłaszcza pierwsza strona albumu, otwierana przez Ah!, medytacyjno-ekstatyczną falę splecionych ze sobą motywów instrumentalnych, urzekająca tajemniczą, nieznaną, ale pogodną atmosferą, oderwaną od ziemi zwłaszcza poprzez wzrastające fortepianowe ostinato. Najładniejsze są natomiast dwa kolejne utwory, obdarzone kosmologiczną poświatą Kyrie i Hosianna-Mantra, gdzie sporą rolę pełni eteryczny, rozlewający się wokal, wspaniałe motywy klawiszowe i równie wspaniałe improwizacje gitarowe, wyrastające w pewien sposób z muzyki rockowej, jednak zachowujące się zupełnie inaczej niż prawie cała muzyka rockowa: całkowicie swobodne, niewymuszone, niedążące donikąd, kontemplacyjne, zawieszone poza rytmem. To hipnotyczna, kojąca muzyka, przepełniająca poczuciem piękna nie tyle jej samej, co świata. W kolażu z drugiej części albumu wkrada się trochę naiwności, ale i tu jest piękny fragment w postaci modlitewnego, impresjonistycznego, harmonicznie cudownego, złożonego emocjonalnie Nicht hoch im himmel.

Nie mówiłbym tu może o arcydziele, swoje ograniczenia i słabsze momenty ten album ma, ale powiedziałbym, że muzyka aż tak intensywnie pozytywna i spokojna, a jednocześnie całkowicie pozbawiona sztuczności, kiczu, śmieszności i przesady z jednej strony, zaś nudy z drugiej, - wiarygodna i interesująca - bardzo mało komu się w historii muzyki udawała i mówimy tu raczej o  paru wybitnych kompozytorach.


8.5/10

Komentarze