Nina Simone: "Pastel Blues"

1965

Formalnie to chyba jakieś skrzyżowanie rhythm & bluesa, wczesnego soulu i jazzu wokalnego, natomiast praktycznie to dla mnie przede wszystkim ponad pół godziny esencjonalnie bluesowej atmosfery. Nie licząc technicznych niuansów wokalu Niny Simone, jest to muzyka dość schematyczna, przewidywalna i spoglądająca dużo bardziej w przeszłość niż w przyszłość, a jej ograniczoność potwierdza najbardziej ambitny formalnie Sinnerman, który w swojej ambicji się dość wcześnie zatrzymał i wypadł tylko nieźle, natomiast na poziomie emocjonalnym to perełka. Nina potrafiła wykorzystać swój istotnie dość niesamowity, potężny głos, by perfekcyjnie operować bluesowym smutkiem, czyli smutkiem wyrażanym bardzo różnie i rzadko bezpośrednio, często poprzez pozorną wesołość i ironiczną żartobliwość: to znaczy przekazywać emocje bardzo silne, ale w bezpretensjonalny i autentyczny sposób. Od tradycyjnego bluesa w stronę bardziej gładkich, eleganckich wręcz klimatów soulu pomaga jej się oderwać bezbłędnie do niej dopasowany, oszczędny, ale inteligentny, jazzujący trochę akompaniament instrumentalny.

Co ciekawe, mimo że patrząc przekrojowo Nina Simone była artystycznie duszą stosunkowo pogodną i rozrywkową, zwłaszcza gdy ten stosunek przykładamy do Billie Holiday (bo przyłożywszy do Elli Fitzgerald wyjdzie na odwrót), to najlepsza muzyka wychodzi tutaj wtedy, gdy jest najmroczniej. Wyróżnienia ode mnie doczekują się właściwie dwa utwory maksymalnie związane z Billie: Tell Me More and More and Then Some i Strange Fruit, pełne bolesnej ciszy, niezwykle zaangażowanego wokalu i dogłębnej melancholii.

Nie wykluczam, że ten niedługi album właściwie wyczerpuje moje życiowe zapotrzebowanie na Ninę Simone, ale gdyby zniknął ze świata, to w jakimś stopniu bym to odczuł, mimo że, przyznam, nie do końca jest to moja muzyka.


7.0/10

Komentarze