The Beatles: "Revolver"

1966

Muzyka popularna, którą ktokolwiek poza pasjonatami, historykami i ludźmi w zaawansowanym wieku zawraca sobie dzisiaj głowę, zaczyna się około połowy lat 60. i zaczyna się od kilku zespołów i wykonawców, wśród których są między innymi Beatlesi. Podobnie zaczęła się dla mnie - to znaczy z Beatlesami w jednej z najgłówniejszych ról. Poznałem ten album kilka lat przed jego 50. urodzinami, nie znając wiele muzyki. Częściowo urzeczony jego ekscentrycznymi momentami i melodycznym wdziękiem, częściowo uległy wobec kultu (bo zbyt wiele jego kawałków już wtedy mnie nie porywało i przeszkadzało pomiędzy zachwycającymi, a jednak zracjonalizowałem je sobie), sam uznałem go za arcydzieło i jeszcze przez jakiś czas traktowałem co najmniej jako rzecz wybitną. Kilka lat po jego 50. urodzinach, mając za sobą tysiące godzin uważnie przesłuchanej muzyki, powracam do niego z sympatią i niepokojem. Niepokojem, jak się okazało, słusznym: dla mnie Revolver się przez ten czas nie za dobrze postarzał.

Słuszna była też jednak sympatia: to bardzo dobry album, ciągle przyjemny i z paroma świetnymi momentami. Nie wpływa to na moją ocenę, ale trzeba przyznać, że jest niebagatelnie imponujący w kontekście roku wydania: uprzedzają go może trzy czy cztery albumy, które są lepsze i na których nie ma jazzu ani muzyki poważnej. Umieszczając go w szeregu historii całej muzyki - gdzie występuje w dobie free jazzu i sonoryzmu - jest oczywiście jak dziecięca zabawka, ale w popowej bańce jawi się jeszcze jako faktycznie bardzo śmiała rzecz. W poszczególnych częściach i w całości, która jest kolażem od samego początku: zaczyna się od ostrego jak na tamte czasy rockowego grania w Taxmanie, popycha smyczkową balladą Eleanor Rigby, za chwilę wyjeżdża z psychodelicznym, hałaśliwym, dziwacznym Love You To, napędzanym sitarem i inspiracjami z muzyki indyjskiej. I tak się to kręci, i zdecydowanie nie jest to standardowe podejście do tworzenia popowego albumu. Nie jest zresztą nawet dzisiaj, a co dopiero wtedy.

Beatlesi bez wątpienia zdołali bardziej niż skropić zawartą tu muzykę eliksirem ekscentryczności. Ta ekscentryczność ma bardzo zmienne natężenie, ale w choćby malutkim stopniu pojawia się w każdym utworze, a bywa całkiem spora jak we wspomnianym Love You To czy zwłaszcza Tomorrow Never Knows. Niekiedy bywa zaaplikowana niezbyt zgrabnie, raz kończy się nieznośnym koszmarkiem w dziecinnym, pseudo-psychodelicznym Yellow Submarine, ale co do zasady jest fajna. Jej źródeł jest kilka: wspomniane mieszanie stylów, próby zaburzenia zwrotkowo-refrenowej struktury piosenek, urozmaicone instrumentarium i efekty brzmieniowe, pozwalanie sobie na hałaśliwość (momenty podchodzą tu pod proto-noise), w końcu może nie jakieś kosmiczne, ale jednak niesztampowe podejście Beatlesów do harmonii i melodyki, które nadaje niektórym piosenkom przyjemną, słodko-gorzką poświatę.

Są jednak jawne przeszkody, które z mojego punktu widzenia uniemożliwiają Revolverowi wejście na wyższy poziom. Podstawową przeszkodą jest to, że w kontekście tego, co się działo w szeroko pojętym popie w paru następnych latach, to ta "awangarda" wypada już strasznie nieśmiało. Naturalnie od większości, nawet znacznej większości muzyki popularnej, jaka powstała do dziś, jest to album ciągle dużo ciekawszy i dziwniejszy, ale znalazło się jednak dość szybko sporo jeszcze ciekawszych. Druga sprawa - spod tych oryginalniejszych kawałków i aspektów przezierają kawałki i aspekty, które tęsknią jeszcze do zapyziałego popu sprzed połowy lat 60. Tęsknią z lepszym (Here, There and Everywhere; For No One) lub gorszym (Good Day Sunshine; Doctor Robert) skutkiem. Trzecia, że choć jest tu parę ruchów, które łamią piosenkową prozaikę, to ciągle jest to zestaw kilkunastu dwu-trzyminutowych kawałków, siłą rzeczy niemogących się zanadto rozwinąć, a i we wspólnym gronie nie układających się w jakiś mięsisty i spójny wyraz artystyczny, tylko właśnie przypominających ekscentryczną zabawę z piosenkami. To poza takimi oczywistościami, że pasjonujących partii instrumentalnych (choć zdarzają się niezłe), kunsztownej faktury czy głębi emocjonalnej się tu nie uświadczy.

Poza jaskrawym szczytem w postaci prawdziwie psychodelicznego, ciekawego brzmieniowo Tomorrow Never Knows najbardziej podoba mi się She Said She Said - intensywny, najbardziej wyrazisty emocjonalnie utwór, który jest jakby jednym wielkim refrenem, ma świetne melodie i zaburza rytm. Love You To jest trochę dzikim, ale w tej dzikości właśnie bardzo udanym wzięciem na warsztat indyjskiej muzyki; nie mogę się też oprzeć słodko-gorzkiej melodyce i harmonii oraz urozmaiconej fakturze I'm Only Sleeping, które zawsze było jednym z moich ulubionych bitelsowych kawałków.

Kult, jakim obrósł Revolver, ochroni go już na zawsze przed utratą statusu "wielkiego albumu" - nawet gdyby kiedyś ludzkość odwróciła swe uwielbienie od muzyki, która potrafi jednocześnie być bardzo lekkostrawna i dawać jakieś, choćby skrajnie delikatne, poczucie ambicji artystycznej. Choć po nim muzyka popularna wydała sporo dzieł, które trochę wręcz przytłaczają go pod każdym względem (bo pod jakim nie? jeśli już nawet ktoś się upiera, że Beatlesi byli niezrównanymi songwriterami, to chyba ciężko się kłócić z tym, że na tym polu przytłacza go już choćby późniejsza, bardziej wyrafinowana kompozycyjnie twórczość zespołu), to w bardzo wielu kręgach - w tym tych mających najszerzej słyszany głos na temat popu - już nigdy nie będzie się o nim mówić inaczej niż jako o ścisłym topie wszech czasów. Zupełnie mi to nie przeszkadza - często mówi się tak o albumach dużo niższej jakości. Dla mnie jednak, choć nie przestaję go lubić i wciąż niebagatelnie cenić, staje się dziś oficjalnie jednym z dość licznych.



7.5/10

Komentarze