Giacinto Scelsi: IV kwartet smyczkowy
1964 / wykonanie: Quatour Arditti, 1990
Muzyka Scelsiego, wielkiego indywidualisty w dużej mierze odciętego od akademii, jest adekwatnie odcięta od historii muzyki i trudna do opisywania. Ten kwartet, jedna z jego ściśle najlepszych prac, to formalnie również dość osobliwa kompozycja, ale pod paroma względami daje się do czegoś porównać. Jeśli chodzi o intensywność zaciśnięcia ekspresyjnych, wycieńczających emocji na gardle odbiorcy, próbuje pokonać Schoenberga na jego mistrzowskim polu; jeśli chodzi o opresyjny efekt horroru, grozy - na poważnie konkuruje z Pendereckim; jako pokaz potęgi klasterów o ładunku fatalistyczno-metafizycznym - ściera się z Ligetim. Ciągle pozostaje od nich bardzo odmienny; wszystkie te porównania stosują bardzo swobodne sprowadzenie do wspólnego mianownika, wymagające przyjęcia mianownika dość wysokiego. Labiryntowa melodycznie i skomplikowana harmonicznie muzyka Schoenberga jest wręcz w dużej mierze antytezą tego kwartetu. Nie ma tu tej jubilerskiej dokładności i złożoności, jaka zionie z prac akademików. Piszę to wszystko nie dla oddania dzieła, a po to, by móc niebezpodstawnie postawić tezę, że Scelsi tym utworem dołączył do grona naprawdę wielkich postaci.
Kompozycja w ogóle nie brzmi jak kwartet smyczkowy. Scelsi stworzył zapis muzyczny nie dla każdego instrumentu, ale dla każdej struny osobno i faktycznie utwór z każdą minutą coraz bardziej się rozszczepia i sprawia wrażenie ataku kilkudziesięciu igieł wbijających się jednocześnie w percepcję. Jednocześnie jednak jest to muzyka formalnie bardzo ascetyczna, z pewnego punktu widzenia pozbawiona melodii, rytmu i harmonii (z innego punktu widzenia harmonia jest tu oczywiście kluczowa), sprawiająca wrażenie dość płaskiej, położonej w poziomie w formie kilku-nastu-dziesięciu linii, położonych w bardzo niewielkiej odległości od siebie, w większości bardzo wysokich, przeciągłych, jednostajnych tonów lub równie jednostajnych tremoland. Ten poziomy kształt zmienia jedynie - głównie wzbierając - gęstość, głośność i swoistą "temperaturę". Bardzo osobliwa muzyka, którą łatwiej byłoby chyba narysować, niż o niej pisać.
Ascetyczna na pewno nie jest już emocjonalnie: skrajnie ekspresyjna, wręcz wycieńczająca mimo zaledwie około dziesięciominutowego czasu trwania. Od pierwszej sekundy Scelsi zakłada ogromne napięcie i intensywność, szybko prowadzi je do skrajności, a następnie, nie dając choćby najbardziej bolesnego rozwiązania, udowadnia, że da się jeszcze bardziej, dążąc do nieskończenie małej różnicy pomiędzy stanem obecnym a spodziewanym maksimum absolutnym. Jest to muzyka kończącego się świata - nie tyle obrazów kończącego się świata, co emocji towarzyszących apokalipsie - a niezaprzeczalnie spore pokłady lęku, jakie są obecne w tej kompozycji, mają coś wspólnego z konkretnym obliczem lęku, jakim jest lęk przed śmiercią. Wciąż znajduje się tam miejsce na jakiś bardzo odległy poblask liryzmu, wręcz romantyzmu, który z jednej strony nieco ociepla dzieło i odciąga od nihilizmu, a z drugiej jeszcze wzmaga moc. Nawet Penderecki ma w sobie coś z rozrywki i przyjemności w porównaniu z tym surowym utworem, ale potęga efektu jest tu na swój sposób piękna sama w sobie.
Komentarze
Prześlij komentarz