Hiszpania, akt I: część VII. Metafizyka wąwozów
Pierwszym, śniadaniowym przystankiem było Arcos de la Frontera, właściwie nie miasteczko, a białe miasto, bo liczy sobie ponad 30 tysięcy mieszkańców. Nie znajduje się jeszcze w ścisłych górach - naokoło niego jest dość płasko - ale samo umieszczone jest na bardzo wysokiej, co najmniej kilkudziesięciometrowej skarpie. Bardzo przyjemne miejsce, choć wielkość odbiera mu nieco białomiasteczkowego uroku bajkowej kameralności, plus lepiej wygląda na zdjęciach z oddali, dramatycznie wznosząc się na skarpie, niż ze środka. Miałem tu okazję pierwszy raz zjeść jedno z typowych, barbarzyńsko prozaicznych hiszpańskich śniadań - kanapkę z chrupiącej bułki z dodatkami, które często trzeba sobie nałożyć na pieczywo samemu.
Sierra de Grazalema to inne góry niż Sierra Nevada, dużo bardziej zielone, bardziej nieregularne, bardziej przytulne i oczywiście niższe, ale chyba ładniejsze. W samym ich centrum stoi miasto - a jakże - Grazalema, "stołeczne" dla parku naturalnego, choć ma zaledwie 2200 mieszkańców. Mimo centralnego położenia nie mieści się wcale na jakimś wielkim wzniesieniu, lecz w dolinie, otoczone przez spektakularne skały. Słynie z paru rzemieślniczych produktów, spożywczych i odzieżowych. Uznałem je za najładniejsze z tych naprawdę małych białych miasteczek po Capileirze. Przypominając sobie, jak tam było i uświadamiając, że spędziłem tam maksymalnie godzinę, jęczę z bólu.
Jeszcze mniej czasu spędziłem w Zahara de la Sierra, miasteczku położonym po prostu genialnie - na sporym wzniesieniu i tuż nad przepięknym, turkusowym jeziorem. Tyle wody w głębi Andaluzji to ogrom łaski.
Prawie wszystkie białe miasteczka rosną w górę, ale jest co najmniej jedno, które urosło w dół. Setenil de las Bodegas to osada zbudowana w wąwozie, a nawet w odchodzących od tego wąwozu jaskiniach. Dostarcza to widoków po prostu nie do podrobienia. Tu jednak wcale nie żałowałem tak mocno szybkiego odjazdu, bo to właśnie tutaj napotkałem na najgęstsze tłumy na całej wyprawie, które przyćmiły nawet obłożenie Alhambry.
Również mocny związek z wąwozem ma Ronda, zbudowana jednak nie tyle w wąwozie, co na powierzchni formujących go skał. Był to już ostatni przystanek tego dnia: chciałem przenocować w najsłynniejszym białym miasteczku kraju, choć jako miejscowość nawet nieco większa niż Arcos, dla mnie Ronda nie do końca wpisuje się w definicję pueblo blanco. Ma fragmenty bardzo miejskie, ma tłumy turystów, rozwiniętą infrastrukturę.
Wszystko to nie odbiera jej jednak niewyobrażalnej malowniczości, metafizycznej wręcz malowniczości. Rozlewające się nad stumetrową przepaścią zabytkowe zabudowania, potężny kamienny most wyjęty żywcem z literatury fantasy, wijące się w nieskończoność wąskie uliczki i ścieżki nad wąwozem - wszystko to jest absolutnie otherworldly. Choć pisząc relację z południowej Hiszpanii zdaję się nadużywać tego słowa i jego polskich, nie do końca satysfakcjonujących mnie odpowiedników, to chyba żadne miasto nie zasłużyło na nie tak jak boska Ronda, miasto przyciągające niegdyś osobników wyjętych spod prawa, miasto ukochane przez Ernesta Hemingwaya i Orsona Wellesa (jeden z najwybitniejszych reżyserów filmowych jest tu nawet pogrzebany). Gdyby nie dość dzikie tłumy, wzmacniane jeszcze przez niedzielę; gdyby znaleźć się w Rondzie nieturystycznej, pustej - byłoby to zapewne silne przeżycie transcendentne, podróż nie tylko do miejsca z innego świata, ale też do nieznanych wcześniej stanów duszy. Nie będę w tym wyborze oryginalny, ale Ronda dopełnia dla mnie podium najpiękniejszych miast Andaluzji obok Sewilli i Granady.
Poza swoim słynnym mostem Ronda nie ma wcale jakichś zabytków nie z tej ziemi. Kilka całkiem przyjemnych jednak ma. Najstarszym z nich są XIII-wieczne mury miejskie, pamiętające Maurów.
Nie wszedłem do środka, ale z zewnątrz całkiem ślicznie prezentuje się Iglesia de Santa Maria La Mayor, najsłynniejszy kościół miasta. Arkadowe podcienia, krużganki, wydatna wieża i potężna palma stojąca na placu przed nim czyni go wdzięcznym obiektem fotografii.
Nic jednak nie może się równać z majestatycznym i romantycznym Puente Nuevo, jednym z najbardziej spektakularnych mostów całego świata. Jest jednym z trzech mostów przeprawiających się przez wąwóz, który rozdziera Rondę na dwie części. Budowano go w drugiej połowie XVIII wieku na miejscu poprzedniego mostu, który zawalił się i uśmiercił kilkadziesiąt osób. Ma 98 metrów wysokości i wydaje się wyrastać z kanionu, również dzięki temu, że ma właściwie identyczną barwę co skały.
Niedaleko mostu po raz pierwszy w Hiszpanii zetknąłem się bliżej z innym elementem kultury tego kraju, również bardziej związanej z Andaluzją niż z którymkolwiek innym regionem, choć podobającym mi się zdecydowanie mniej niż sherry albo flamenco. Uważam bowiem korridę za zjawisko dość barbarzyńskie i wolałbym, by przestało istnieć. Z drugiej jednak strony, jako osoba spożywająca mięso, nie zamierzam też nad tym zjawiskiem przesadnie rozdzierać szat, bo czułbym się co najmniej lekkiego kalibru hipokrytą. Tak czy inaczej to jeden z symboli Hiszpanii i jaki by nie był, zwiedzanie tego kraju bez wstąpienia na choć jedną arenę byków byłoby niepełne. Plaza de Toros w Rondzie to jeden ze ściśle najstarszych tego typu przybytków, który odegrał dużą rolę w rozwoju formy korridy. Okrągły plac i arkadowe trybuny mają swój niezaprzeczalny urok wizualny.
Przed kolacją zdążyłem jeszcze zejść kilkadziesiąt metrów w dół wąwozu, by zrobić zdjęcia mostu z lepszej perspektywy w promieniach zachodzącego słońca. Zachód, który nastąpił chwilę później, był zresztą chyba najładniejszym uchwyconym w tej podróży.
Ronda zapewniła nie tylko silne przeżycia duchowe, ale też cielesne. W restauracji Casa María zjadłem najlepszy posiłek tego wyjazdu. To nieco niepozorny lokal, prowadzony przez rodzinę - ojciec i matka gotują, córka trudni się kelnerstwem. Nie ma tu menu - gość zgadza się z góry na cenę ok. 30 euro za osobę, zgłasza ewentualne nietolerancje pokarmowe i mierzy się z ciągiem dań, które akurat tego dnia przyrządzono. Poniższe dania to, o ile dobrze zapamiętałem, kolejno: łosoś z pastą z czarnych oliwek, grzanki z pomidorami, oliwkami i oliwą, pomidory z Rondy z mozzarellą, oliwkami, pesto i bazylią, panierowany ser kozi z truskawkową konfiturą, dorsz, ośmiornica, polędwica wieprzowa, polędwica wołowa, smażone jajka z ziemniakami, jamon serrano i truflami, batat w musie czekoladowym posypany kruszonką i sernik z konfiturą z leśnych owoców. Na hiszpańską modłę - wszystko do podzielenia się na cztery osoby. Każda potrawa była przepyszna.
Choć powstała obawa, że nie uda się dotoczyć do miejsca noclegu, dopomogła temu motywacja w postaci nocnej Rondy, co najmniej równie piorunującej zmysły, co Ronda dzienna.
Dodatkową motywacją była konieczność drugiego i ostatniego już na szczęście wyjazdu przed świtem. Ciężko dostać bilety na jedną z najpopularniejszych atrakcji Andaluzji i z trudem dostałem nawet te na najwcześniejszą godzinę. Jechałem na wschód, w pobliże wspominanej już w piątej części Antequery, by zmierzyć się z legendą Caminito del Rey.
"Ścieżka króla" to kilka kilometrów spaceru wzdłuż ścian wspaniałego wąwozu czy już może kanionu El Chorro. Podwieszona na wysokości ponad stu metrów dróżka nie powstała wcale początkowo w celach turystycznych, lecz bardzo użytkowych - dla pracowników budowanej tu elektrowni wodnej, by łatwiej było ją utrzymywać. Działo się to w pierwszych latach XX wieku, a w 1921 roku ścieżkę przeszedł, a następnie "pobłogosławił" otwarcie nowej elektrowni król Hiszpanii Alfons XIII - stąd nazwa. Pod koniec stulecia ścieżka była już w bardzo złym stanie i cieszyła się sławą najniebezpieczniejszej drogi świata. Po kilku wypadkach śmiertelnych rząd zamknął ją w 2000 roku, by odnowić i otworzyć jako atrakcję turystyczną w 2015 (gdzieniegdzie widać jeszcze starą ścieżkę).
Mniejsza jednak o historię. W Caminito chodzi przede wszystkim o widoki na potężną naturę - prawdę mówiąc, robiące największe wrażenie w całej Andaluzji. Surowy, prawie pozbawiony roślinności, skalisty, a przede wszystkim bardzo wysoki i bardzo stromy wąwóz z rzeką w dole, gdzieniegdzie niemal równo pionowy, uosabia to oblicze przyrody, jakie kocham najbardziej - połączenie piękna, grozy, dominacji nad człowiekiem, gigantyczności i niewzruszoności. Przytłaczającego, groźnego majestatu nie odbiera mu nawet hiszpańskie słońce, współpracuje z nim raczej, ewokując raz jeszcze pustynną, nieprzyjazną atmosferę, kojarzącą się z południem USA. Krążące w górze sępy są z tym krajobrazem jak najbardziej spójne. To tutaj pierwszy i ostatni raz andaluzyjska natura stanęła w szranki z irlandzką, jeśli chodzi o potencjał wprowadzania w stany metafizyczne. Finalnym akordem wizyty jest przejście mostku łączącego dwie ściany wąwozu w pobliżu gwałtownego wodospadu.
Na zasadzie kontrapunktu następny przystanek tej podróży był ściśle związany z ludzkością i skrajnie sielankowy. Była to wizyta w winnicy Bodega Garcia Hidalgo w bliskim sąsiedztwie Rondy, gdzie miałem przyjemność zostać oprowadzonym po przybytku przez właściciela winiarza, spróbować kilku jego win i zjeść obfity obiad, przygotowany przez jego żonę. Andaluzja nie słynie z żadnych win poza wzmacnianymi, ale chciałem choć raz odwiedzić klasyczną lokalną winnicę, a nie tylko bodegi sherry, gdzie wino powstaje tylko na ostatniej (choć najdłuższej) prostej, czyli w beczce.
Winnica jest ze wszech miar warta odwiedzin. Tchnie duchem rzemiosła: wygląda jak dzieło domowego winiarza, które trochę się rozrosło i sprofesjonalizowało. Wina - białe, różowe i dwa różne czerwone - nie były wybitne, ale od niezłych do bardzo dobrych. Cudowna natomiast była kilkudaniowa biesiada, tak hiszpańska, jak to tylko możliwe. Chleb z oliwą, pasztet z konfiturami, sery i suszone wędliny, pomidory, tortilla i paella. Więcej niż potrzeba do szczęścia.
Dwa takie posiłki dzień po dniu jak ten i tamten w Rondzie mogło usprawiedliwić tylko jedno. Prosto z winnicy jechałem do Sewilli. A niewiele jest miast na świecie, gdzie potrzeba więcej energii do zwiedzania niż tam.
Komentarze
Prześlij komentarz