Dmitrij Szostakowicz: I koncert skrzypcowy
1948 / wykonanie: Maxim Vengerov, London Symphony Orchestra, Mstislav Rostropovich
Nie do końca mieści mi się w głowie, że ten ocierający się o doskonałość koncert skrzypcowy nie jest jedną z pierwszych kompozycji, jakie wyskakują na hasło "Szostakowicz"; moim zdaniem to nie tylko ścisły top tego kompozytora, ale też w ogóle jedna z piękniejszych rzeczy w historii muzyki. Intensywne emocjonalnie, niekiedy wręcz spirytualne dzieło o przepysznych walorach formalnych, które Szostakowicz napisał niedługo po II wojnie światowej i musiał ukrywać w szufladzie do śmierci Stalina. Potwornie klimatyczne, zmienne i różnorodne w formie ekspresji, niekiedy drapieżnie spektakularne, niekiedy intymne i ascetyczne, od pierwszej do ostatniej sekundy na najwyższym poziomie technicznym.
Można pokusić się o osobne zdanie o każdej części, bo są od siebie mocno odmienne, choć tworzą całość spójną spoiwem niemal transcendentnym, trudnym do wyrażenia słowami, zawieszonym w głębi atmosfery, ale wyczuwalnym (czyli jak często u Szostakowicza, tylko bardziej). Pierwsza część zawiera skupioną, pełną pietyzmu, niekończącą się melodię głównego instrumentu; przepiękną, pełną hipnotycznych ostinat, choć będącą zarazem anty-melodią, nigdy niepozwalającą sobie na konsonans, czasem tylko dającą nań nadzieję, penetrującą harmonię w sposób indywidualistyczny tak jak skomplikowany, mroczny umysł penetruje obszary swoich myśli. Zgodnie z nazwą jest ponadprzeciętnie nokturnalna, o niespokojnym i mocno melancholijnym odcieniu nocy, tajemniczym na sposób niepokojący, a nie czarownie intrygujący. Sporo konotacji z Schoenbergiem. Scherzo jest kontrastowe: demoniczne, narwane, szybkie, brutalne. Pozoruje lekkość i humor, ale przeradza się szybko w opętany, raczej wciąż mroczny niż faktycznie zabawny taniec ludowy, o opresyjnie gęstej i karykaturalnie postrzępionej fakturze, z partiami skrzypiec dążącymi do wyzionięcia ducha. Tu bardziej rytm rządzi niż melodia i ciężko z kolei nie usłyszeć Strawińskiego. Punkt kulminacyjny następuje w trzeciej, głęboko spirytualnej części, składającej się z podniosłego, ale wciąż czystego, powoli rozwijającego się crescendo. Następuje silne zbliżenie się do kojącej tonalności, choć wciąż melodia jest naszpikowana chromatyką, a harmonia ciągle nie jest transparentna ani jednoznaczna. Ta część jest nie tylko spirytualna, ale też arcymistrzowska pod względem kontrapunktu i faktury; partia skrzypiec kunsztownie przenika się z zazwyczaj dwiema warstwami orkiestry, zazębiając i uciekając kolejne i kolejne razy. Przenika melodycznie i harmonicznie, ale też brzmieniowo. Ten intensywny, gęsty, długi fragment wycisza się w ascetycznej cadenzy, w której skrzypce w pewnym momencie zostają osamotnione. Szostakowicz rozładowuje spory ciężar, jaki do tej pory narósł, w ostatniej części, pędzącej i wojowniczej jak scherzo, ale już bardziej racjonalnej i pogodnej.
Jak to u Szostakowicza, całość jest mocno enigmatyczna i trudna do przetransponowania na słowa, jakkolwiek silna atmosfera i silne uczucia są nie do przegapienia. Jest to niewątpliwie podróż od obszarów minorowych (głęboka melancholia, mrok, demonizm) poprzez spirytualne oczyszczenie aż do rozładowania napięcia i względnej pogodności, aczkolwiek daleko tu do pełnego i bezdyskusyjnego szczęśliwego zakończenia, nie ma to w sobie zgoła nic z tego typu schematu choćby w muzyce romantyków. Finalny powrót do toniki jest tak krótki i urwany, że zadowoli tylko naiwnego.
Chyba jedyne, co można tej kompozycji zarzucić, to że - rzeczywiście - nie jest jakaś szczególnie awangardowa jak na czasy powojenne. Wystarczy mi jednak w zupełności, że jest oryginalna.
Komentarze
Prześlij komentarz