Hiszpania, akt I: część VIII. Żar i architektura

Z dużą śmiałością można postawić stwierdzenie, że najczęściej odwiedzane miasto w Hiszpanii nie jest miastem hiszpańskim. Barcelona stanowi wprawdzie część tego kraju od setek lat i jako taka ma w sobie wiele elementów typowo hiszpańskich, ale muszą one robić dużo miejsca na kulturę katalońską, śródziemnomorską i w końcu na międzynarodowy vibe, silniejszy tam niż gdziekolwiek indziej na półwyspie. Jeśli ktoś chce zatem zaliczyć Hiszpanię w esencjonalnym tego słowa znaczeniu, a ma czas lub środki na tylko jeden cel podróży, powinien raczej wybrać coś innego. I choć nigdy nie byłem w Madrycie, to po wizycie w Sewilli łatwo wierzę licznym głosom, że powinna to być właśnie stolica Andaluzji, a nie stolica całej Hiszpanii.

Spodziewałem się już przed wyjazdem, że to właśnie Sewilla (Sevilla) okaże się najbardziej zachwycającym miastem całej podróży. Wątpiłem nawet, że będzie inaczej - a jednak było, bo musiała zadowolić się drugim miejscem na rzecz Granady. W największej mierze to kwestia wspaniałości Granady. W nieco mniejszej - tego, że Sewilla, jako wielkie miasto, ma już w sobie trochę międzynarodowego, nowoczesnego blichtru, który w eleganckich Wiedniach, Paryżach czy Mediolanach wtapia się w miasto idealnie i stanowi element jego tożsamości, ale na andaluzyjską egzotykę działa już niekorzystnie, odrobinę ją tłamsząc. Jest to jednak drobny szczegół w obliczu rozlicznych wspaniałości tego miasta, jego intensywności, przyjazności, pozytywnej energii, bogactwie lokali gastronomicznych i w obliczu cudownej ucieczki, jaką daje przed brutalną, zimną nowoczesnością na dość rozległym terenie starówki.




Sewilla była iberyjską osadą, rozbudowaną przez Rzymian do rangi portu o nazwie Hispalis. To dwie złote ery w późniejszych czasach doprowadziły do tego, że dziś jest 700-tysięczną aglomeracją, czwartym największym miastem w Hiszpanii, stolicą Andaluzji. Pierwsza nastąpiła za czasów muzułmańskich, gdy po degradacji Kordoby Sewilla stała się stolicą państwa dynastii Abbadydów, a później Almohadów, odpowiednio w XI i XII wieku. Przejęta przez chrześcijan w 1248 roku, na następny boom poczekała do czasów odkryć zaoceanicznych: w 1503 roku zyskała monopol na hiszpański handel z Ameryką. Do świetności, jaka nadeszła wraz z tym wydarzeniem, Sewilla miała już nigdy nie powrócić po pladze z połowy XVII wieku, która uśmierciła połowę ludności miasta, a także przeniesieniu centrum handlu z Ameryką do Kadyksu ze względu na zamulenie rzeki Gwadalkiwir, łączącej miasto z oceanem. Część znaczenia została jednak na zawsze.





Kiedy słyszę o tym mieście, myślę o kilku rzeczach. W pierwszej kolejności, najbardziej intuicyjnie, przychodzą mi do głowy pomarańcze i mandarynki, które rosną tam często po prostu jako miejskie drzewka i trwale związały się w moim umyśle ze stolicą Andaluzji. Zaraz potem pojawia się wspomnienie upału, słońca, ognistego żaru, jaki Sewillę spowija. Jest uznawana czasem za najgorętsze miasto kontynentalnej Europy ze średnią roczną temperaturą około 19 stopni (licząc oczywiście temperatury nocne) i z palącymi latami, gdzie przekroczenie 40 stopni to standard. Faktycznie ciężko będzie zapomnieć sewilskie upały (październikowe...), które przywitały mnie już na pierwszym, wieczornym spacerze. Dalej pomyślę być może o gęstych, trudnych do ogarnięcia uliczkach miasta, snujących się między barwnymi, eleganckimi, ale ciągle klimatycznymi kamienicami z charakterystycznymi balkonami. W końcu jednak zatrzymam się na najważniejszym: na architekturze, dla miłośników której Sewilla jest miastem koniecznym do zobaczenia chociaż raz w życiu. W bliskiej odległości od siebie miasto to prezentuje dwa arcydzieła architektury kalibru właściwie najcięższego, a te dwa są tylko połyskliwym wierzchołkiem góry lodowej, bo fantastycznych budowli w Sewilli jest co najmniej kilkanaście, świetnych kilkadziesiąt, a niuanse można wypatrywać praktycznie na każdej uliczce.





Nietypowo relację z miasta zaczynam od zdjęć wieczornych, bo praktycznie równo o zmroku dotarłem do Sewilli i to tego pierwszego dnia, nie mogąc doczekać się przykładnego zwiedzania dnia następnego, podjąłem najdłuższy spacer przy świetle sztucznym. Po zapadnięciu zmroku Sewilla nie przestaje być absolutnie ognistym miastem jeszcze przez kilka godzin. Spacer skończył się w spontanicznie wybranej knajpie z niezłymi tapas z wędzonymi rybami i klasycznie hiszpańską wieprzowiną w sosie z frytkami.

































Zwiedzanie miasta zacząłem od tej budowli, która kojarzy mi się najmniej pozytywnie, choć ma w sobie trochę piękna. Plaza de Toros de la Real Maestranza, czyli właściwie Królewska Arena Byków, to najstarszy taki obiekt w Hiszpanii, budowany od połowy XVIII wieku, a w dodatku najbardziej prestiżowy dla torreadorów. Mieści 12 tysięcy widzów i robi spore wrażenie estetyczne.
















Arena znajduje się niemal nad samym Gwadalkiwirem. Po drugiej stronie rzeki widać kolorowe kamienice dzielnicy Triana, a kawałek dalej na południe wznosi się Torre del Oro - jeden z głównych symboli miasta, XIII-wieczna wieża strażnicza, najpóźniejszy ciągle stojący budynek, jaki pozostał po rządach mauretańskich. W towarzystwie palm wygląda rzeczywiście bardzo egzotycznie, choć Sewilla ma dużo ciekawszej architektury do pokazania.



Przed główną częścią zwiedzania posiliłem się trochę hiszpańskim, a trochę międzynarodowym śniadaniem w zacnej śniadaniarnio-kawiarni Filo.




Najpiękniejszym z prostokątnych placów Sewilli jest Plaza de San Francisco. Po jednej jego stronie stoi prześliczny, piaskowcowy ratusz z renesansową powłoką z początku XVI wieku, a po drugiej rząd szczególnie wyrafinowanych i finezyjnych kamienic.





Przyjemnym placem jest też Plaza del Salvador, który pełnił funkcję forum w czasach rzymskich. Znajduje się tu kościół Iglesia del Divino Salvador, barokowa perełka z przełomu XVII i XVIII wieku, zbudowany na miejscu meczetu. Przepyszna, rozłożysta fasada o ciemnoróżowej barwie i rozlicznych manierystycznych ornamentach skrywa wnętrze z kilkoma esencjonalnie hiszpańskimi, barokowymi, ekshibicjonistycznie złotymi ołtarzami i ekspresyjnymi rzeźbami.

















Cały ten dzień był jak dotąd przystawką przed jego daniem głównym: katedrą sewilską, największym gotyckim kościołem całego świata, budowanym w latach 1434-1517 na miejscu głównego meczetu miasta.

"Gotycka katedra" to maksymalne uproszczenie faktów, żeby nie powiedzieć, że ominięcie kilku z nich. Oczywiście, rdzeń budowli, bryła, sklepienia naw, ostrołuki arkad międzynawowych i tak dalej - to bezdyskusyjny gotyk. Ale po pierwsze, jest to często gotyk bardzo południowo-hiszpański, a więc promienny, jaśniutki, ozdobny, miękki wręcz, nie stawiający tak bardzo na wysokość i strzelistość, przynajmniej w stosunku do szerokości. Ale po drugie, wewnątrz jest sporo nowszych kaplic i pomieszczeń barokowych, renesansowych, manierystycznych. Ale po trzecie, prawie cała nastawa w środku jest barokowa (wyjątkiem jest tylko i aż genialny ołtarz główny, dzieło rozpoczęte przez flamandzkiego rzeźbiarza, powstające przez prawie sto lat). Ale po czwarte w końcu, zachowało się tu sporo z dawnego meczetu: patio de los naranjos z kilkudziesięcioma pomarańczowymi drzewami i przede wszystkim La Giralda, potężna dzwonnica na planie kwadrata, która wcześniej była minaretem i aż do najwyższej części, dobudowanej przez chrześcijan, wygląda jak budowla z zupełnie innej kultury. Fakt, że to największa gotycka katedra świata, jest więc koniec końców drugorzędny. Przede wszystkim to przepiękna budowla, łącząca w sobie kilka zupełnie różnych stylów architektonicznych, w równym stopniu robiąca wrażenie swoim ogromem, co grą swoich genialnych szczegółów.














Zwiedzanie samego kościoła poprzedziło wspięcie się na ponad stumetrową Giraldę, gdzie można podziwiać kilkadziesiąt dzwonów, widoki na miasto, ale przede wszystkim widoki na zdominowany przez pinakle dach katedry i patio.








Ze względu na rozległość i różnorodność stylów ciężko się w tym kościele połapać i początkowo brakowało mi w nim duchowej ostrości, spójności; odniosłem wrażenie lekkiego bałaganu, mimo że składającego się z części, z których każda z osobna jest zachwycająca. Wkrótce jednak - a trochę czasu na to miałem, bo zwiedzanie zajęło ponad dwie godziny i bez sensu przeznaczać na tę katedrę mniej - zachwyt przeważył to wrażenie i stało się tylko wspomnieniem. Katedra ta jest jednym z najpiękniejszych kościołów świata i kropka. Zachwyca sam gotycki szkielet monumentalnych kolumn, ostrołuków, maswerków i sklepień (to na skrzyżowaniu nawy głównej z transeptem - jedno z najdoskonalszych świata). Zachwycają kolejne i kolejne oglądane kaplice i ołtarze, stalle i organy, portale i kunsztowne mosiężne kraty. Zachwycają przedmioty liturgiczne w muzeum diecezjalnym i realistyczne rzeźby na grobie Krzysztofa Kolumba. Zachwyca punkt kulminacyjny w postaci wspomnianego ołtarzu głównego. Przechodzi się po tej katedrze jak po sakralnym pałacu bardziej niż jak po standardowym kościele.

















































Tak intensywne wrażenia estetyczne trzeba było przepłukać czymś chłodnym i odżywczym. Skierowałem się we właściwą stronę słynną ulicą zakupową Calle Sierpes, gdzie klimat kolorowych kamienic uszczuplają szyldy i witryny międzynarodowych firm odzieżowych.

W lokalu Maquila Bar, który z tego, co wiem, od paru lat jest brewpubem sewilskiego browaru SON Brewing (wcześniej kontraktowego), nastąpiło moje najsilniejsze i w sumie niestety jedyne poważniejsze zetknięcie z piwem w Andaluzji. Poziom był jednak bardziej niż zadowalający: bardzo dobry pils, świetna APA i bezbłędne dania hiszpańskiej kuchni. Tu po raz pierwszy zjadłem słynne patatas bravas i zaskakująco popularne w Sewilli ciasto marchewkowe.








Nieco mniej pięknym niż katedra, ale też jedynym w swoim rodzaju dziełem architektury są Las Setas, czyli Grzyby, oficjalnie opatrzone nazwą Metropol Parasol. To świętujące w tym roku swoje dziesięciolecie, olbrzymie konstrukcje mające chronić przed słońcem - podobno największa budowla świata wykonana z drewna.





W drodze na spotkanie z kolejną architektoniczną bombą rzuciłem okiem na dwa godne uwagi budynki z początków XX wieku - Hotel Alfonso XII w stylu neo-mudéjar, swego czasu postrzegany jako najbardziej luksusowy w Europie, i Antigua Fabrica de Tabacos - drugi największy budynek w Hiszpanii pod względem powierzchni, dawna fabryka tabaki, a obecnie Uniwersytet Sewilski.


Mówiłem wcześniej o dwóch arcydziełach architektury, jakie Sewilla ma szczęście posiadać, ale być może należałoby również ten tytuł przyznać budowlom tworzącym Plaza de España, Plac Hiszpański. Ten pełen przepychu, ceglano-kaflowy, prześliczny a monumentalny kompleks został zbudowany pod koniec lat 20. XX wieku specjalnie na Ekspozycję Iberoamerykańską, wystawę mającą poprawić relacje między Hiszpanią, Portugalią i ich dawnymi koloniami. Są to istne historystyczne bachanalia, których twórcy z finezją i swobodą, ale też widoczną miłością czerpali z architektury mauretańskiej, renesansowej i barokowej, dokładając od siebie trochę art deco i secesji. Nie jest to może architektura najbardziej wysublimowana z możliwych, ale robi ogromne wrażenie, zwłaszcza skąpana w promieniach zachodzącego słońca.














Do Placu przylega Park Marii-Luizy, najsłynniejszy z sewilskich parków, który zobaczyłem tylko przelotnie, ale i tak zdążył zrobić na mnie wrażenie paroma niespotykanymi w moim kraju obliczami flory.






Tego wieczora nastąpiło moje drugie i ostatnie bezpośrednie zetknięcie z flamenco, w Casa de la Guitarra, przybytku łączącym funkcje teatru, salki koncertowej, muzeum i instytucji kulturalnej. To zupełnie inne podejście do flamenco niż to, które widziałem w Jerez - występ traktowany jako dzieło sztuki, a nie rozrywka do jedzenia i picia, z muzyką bardziej smutną i dramatyczną, a mniej dowcipną. Największe wrażenie zrobił na mnie mistrzowski gitarzysta - jego solowy utwór, otwierający godzinny spektakl, więcej znaczył dla mnie niż taniec i śpiew.





Kropkę nad "i" tego intensywnego dnia postawiłem w świetnej restauracji Petra z klimatycznym, przytulnym wnętrzem i wyrafinowanymi interpretacjami hiszpańskich tapas.






Rozkosze architektury powróciły już rankiem następnego dnia. Przed zgłębieniem najczęściej zwiedzanego zabytku Sewilli w ramach przystawki zwiedziłem dwa inne, które tamten w dużym stopniu naśladują. Pierwszym był Casa de Pilatos, czyli Dom Piłata - XV-wieczna willa rodu Medinacelich. Widać po tym miejscu, że utraciło dawny splendor i dawne życie, ale wciąż jest przepiękną posiadłością, bogato czerpiącą ze stylu mudéjar i łączącą go z renesansem oraz zamiłowaniem do antyku. Główne patio jest jednym z najbardziej kunsztownych w Andaluzji, a od potężnych ilości ceramicznych, barwnych płytek kręci się w oczach.































Bardzo podobnie jest w Palacio de las Dueñas, również XV-wiecznej posiadłości, otwartej dla zwiedzających dopiero od 2016 roku. Aż do śmierci w 2014 mieszkała tu María del Rosario Cayetana Fitz-James Stuart y Silva, osiemnasta księżna Alby - najbardziej utytułowana arystokratka świata. Jest podobnie, ale żywiej - pełno tu zadbanej roślinności, a wnętrza nie są ogołocone, lecz ciągle pełne przepychu i interesujących przedmiotów. Widać, że pieniądze trzymały się tego pałacu znacznie dłużej, choć architektonicznie jest odrobinę mniej imponujący.




















Między przystawką a daniem głównym w tym pałacowym tour de force nastąpił jeszcze przerywnik w postaci bardzo przyjemnych churros w pobliżu katedry.

Może być częstym pytaniem, który z dwóch największych zabytków Sewilli należy zwiedzić, jeżeli ma się czas tylko na jeden - częstym, bo jeśli jest się w mieście tylko jeden dzień, to raczej nie starczy czasu na oba. Odpowiedź leży paradoksalnie w Granadzie. Jeżeli miało się już lub będzie się miało okazję zobaczyć Alhambrę, powinna to być moim zdaniem katedra. Jeżeli jednak nie - musi to być Real Alcázar, jeden z pewnie góra kilku najwspanialszych pałaców świata.





Historia tego kompleksu rozpoczęła się w X wieku, gdy powstał jako mauretański fort. Już w następnym stuleciu Abbadydzi zaczęli przerabiać go na pałac. Dzisiejszy splendor pochodzi jednak przede wszystkim z drugiej połowy XIV wieku, kiedy król Piotr I Okrutny ufundował jego najwspanialszą część, ściągając do Sewilli rzemieślników z Granady od zaprzyjaźnionego emira Mohameda V. Choć Alcázar powstawał w tym samym wieku, co pałace Alhambry, nie jest to identyczna historia architektoniczna: tutaj styl mauretański zmieszał się z ówczesnymi stylami świata chrześcijańskiego, bo nad pałacem pracowali również rzemieślnicy z Toledo i z samej Sewilli.








Przepych jest tu chyba nawet większy niż w Alhambrze. Chrześcijanie musieli być zachwyceni mauretańską sztuką, bo nie tylko kazali ją powielić, ale jakby jeszcze zmaksymalizować względem oryginału, podkręcić. O ile rzeźbione w kamieniu drobiazgowe ornamenty po wizycie w Granadzie nie zmiażdżą już aż tak bardzo, o tyle w temacie geometrycznych wzorów na ceramice i boskich sklepień z drewna Alcázar jest nawet lepszy. Pozłacane, koliste sklepienie w tzw. Salón de Embajadores w Palacio de Don Pedro ma symbolizować kosmos i kosmiczny jest efekt, jaki stwarza, będąc być może najpiękniejszym sklepieniem świata (prove me wrong). Patio w tym samym Palacio de Don Pedro, wizytówka Alcázaru, to co najmniej godny konkurent dla Patio de los Leones z Alhambry, jeśli nie jego pogromca. Do tego dołożyć należy olbrzymie i pełne przepychu ogrody. Brakuje słów.




















































Wybierając między Alhambrą a Alcázarem, wybieram Alhambrę, choć wcale nie jest tak, że jest piękniejsza pod każdym względem; nie jest też tak dobrze zachowana i utrzymana. Mimo wszystko ma w sobie ciut więcej autentyczności jako stuprocentowo mauretańska (poza elementami dobudowanymi później, oczywiście, ale w Alcázarze w pewnym sensie nic nie jest stuprocentowo mauretańskie) i więcej romantyzmu, swoistej organiczności jako cały kompleks ufortyfikowany na wzgórzu, a nie sieć niepozornych z zewnątrz pałaców, ulokowanych w ciasnej zabudowie płaskiego miasta. Obie budowle kwalifikują się jednak do kategorii cudów świata i polecam zrobić w życiu wiele, by obie zobaczyć.

Zwiedzanie Królewskiego Alcázaru zajęło kilka godzin i tego dnia czasu wystarczyło już tylko na długo otwarte Museo de Bellas Artes, najważniejszą galerię sztuki w Andaluzji. Prawie wszystkie kluczowe dzieła malarstwa w Hiszpanii zagarnęły sobie Madryt i Barcelona, więc nawet numer jeden w Andaluzji nie jest jakąś galerią galerii - bardzo mało tu tych prawdziwie największych nazwisk, a główną gwiazdą jest Esteban Murillo, sewilczyk, którego bardziej szanuję niż uwielbiam. Największe wrażenie zrobiły na mnie chyba ukrzyżowania Francisco de Zurbarána.





































Częściowo ze zmęczenia, a częściowo z zadowolenia tą miejscówką, ponownie skierowaliśmy się do Petry, bym tym razem miał okazję spróbować specjalności zakładu - wołowiny smażonej przez gościa osobiście na rozgrzanym kamieniu, istotnie znakomitej jakości.





Sewilla była na tyle mocnym uderzeniem, że choć zostały jeszcze trzy pełne dni wycieczki i parę fundamentalnych miejsc do zobaczenia, to od tego momentu cała podróż wydawała się już znajdować w fazie cody. Punkt kulminacyjny bez wątpienia nastąpił. Pozostało marzenie, by wrócić tu jeszcze kiedyś na parę dni, by kąpać się w żarze i chłodzić świeżym sokiem z sewilskich pomarańczy.

Komentarze