Ludwig van Beethoven: V symfonia
1808 / wykonanie: Wiener Philharmoniker, Carlos Kleiber, 1975
Obok, a może jeszcze nawet przed IX symfonią tego samego kompozytora, to właśnie niniejsze dzieło ma chyba największe szanse na status najbardziej oklepanego kawałka muzyki wszech czasów. Mam wrażenie, że zwłaszcza ludzie siedzący trochę w muzyce sygnalizują mdłości od znudzenia "żelazną klasyką", gdy usłyszą wzmiankę o V symfonii. Nie dziwię się, bo na brzmienie otwierającego motywu sam w pierwszym odruchu robię się trochę zmęczony, jakby chciały mi jednocześnie przejść przez głowę wszystkie te momenty, gdy usłyszałem go, wyrwany z kontekstu i funkcjonalnie użyty. Mimo to występuję tu w roli obrońcy klasyki. Rzekome "oklepanie" piątki nie wychodzi moim zdaniem poza wspomniany motyw, ewentualnie poza kilka motywów symfonii - nie wierzę, że dla większości ziewających oklepane są rozwinięcia tych motywów i wszystko, co dzieje się pomiędzy nimi. Sam, słysząc dziś to dzieło po raz mocno któryś (wydaje mi się, że właśnie na jego wykonanie po raz pierwszy poszedłem do filharmonii z własnej woli), odnajduję w nim fascynujące niuanse i muzykę nie "klasyczną", a raczej dość drapieżnie awangardową. Nie tylko patrząc przez pryzmat początku XIX wieku.
I ta przełomowość Beethovena też jest dużo szersza od faktu niesamowitego impetu tej muzyki, drapieżności, bezczelności, głośności, intensywności, nawet momentami przesady. Ale od niej może należałoby zacząć. Wszystko to się dzieje przed Berliozem, przed Mahlerem, przed Wagnerem, przed Szostakowiczem, a nawet tym nazwiskom tylko sporadycznie zdarzało się na polu tego szeroko pojętego impetu przebić Beethovena i jego piątą symfonię. To jednak tylko wierzchołek góry nowoczesności.
Każda część poza ostatnią jest zasadzona na silnym kontraście, chyba nigdy niespotkanym w muzyce w takim natężeniu, skonstruowanym nie tylko na polu dynamiki. Można powiedzieć, że w pierwszej części jest to kontrast pomiędzy wyrazem groźnym i złowróżbnym a jowialnym i bachicznym (definiowany zwłaszcza harmonicznie); w drugiej pomiędzy atmosferą pastoralną i intymną a dworską i uroczystą (definiowany zwłaszcza brzmieniowo, fakturalnie i dynamicznie); w trzeciej pomiędzy tajemniczością i zawieszeniem, oczekiwaniem a fatalistycznym dramatyzmem i transparentną ekspresją. W ostatniej części - skontrastowanej po prostu genialnie z końcówką trzeciej, samej w sobie względnie (nie bez wyjątków) stabilnej - szala przechyla się z nieznoszącym sprzeciwu zdecydowaniem na korzyść jowialności, uroczystości i ekspresji.
To, w jaki sposób Ludwig tę grę kontrastów prowadzi, jest, jak to mówią, niesamowicie zajmujący, jeśli się wsłuchamy w niuanse. Poza tym, że prześliczny, to ma w sobie coś naprawdę bezczelnego, przewrotnego, wręcz karykaturalnego, jakby geniusz żartował sobie z odbiorcy (osiąga to szczyt w finale). Przypomina mi to w jakimś stopniu metodykę XX-wiecznych postmodernistów. I tak Beethoven, który później stał się bogatym materiałem do pełnego szacunku przedrzeźniania, sam okazuje się dla mnie pierwszym w historii twórcą, który na dużą skalę robił sobie takie wyrafinowane, intelektualne muzyczne jaja.
A mówiąc o tym bardziej "klasycznym" wymiarze kompozycji, twórca jest tu w pełni rozmachu, jeśli chodzi o zmysł melodyczny, nagłe zmiany harmoniczne i wysublimowaną, elegancką, szytą na miarę fakturę. To znaczy porównując to z paroma jego wcześniejszymi nawet sonatami fortepianowymi, to wcale szału nie ma, aczkolwiek lekkie uproszczenie formy jest tu po prostu dostosowaniem się do koncepcji całości. A nie porównując, bywa dość bosko. Można nie kochać, ale naprawdę, nie wypada kręcić nosem. Dla mnie niezmiennie piękna muzyka.
Komentarze
Prześlij komentarz