Ralph Vaughan Williams: IV symfonia

1935 / wykonanie: London Symphony Orchestra, Richard Hickox, 2002

Na początku swojej przygody z muzyką poważną byłem tą symfonią poważnie zachwycony. Zanim dziś do niej powróciłem, przeczytałem trochę więcej o Vaughanie Williamsie i jego reputacji kompozytora konserwatywnego i grzecznego, a dodając do tego brak większego uznania dla tej symfonii, sądziłem, że to jeden z błędów młodości. A jednak nie - do zachwytu mi daleko, ale to naprawdę bardzo dobra muzyka, która usatysfakcjonuje zwłaszcza fanów Szostakowicza. 

Ma nie tylko podobną do utworów Rosjanina dziwaczność i ekscentryczną kontrastowość emocji i nastrojów, ale nawet momentami podobne, trochę awangardowe, a trochę (neo)klasycystyczne podejście do faktury (zapewne zasługa nauk u Ravela). Zaczyna się jak brutalna, turbulentna i złowieszcza symfonia wojenna, ale dość prędko drapieżne, wulgarne orkiestrowe wystrzały są kontestowane - urywkami błogich melodii inspirowanych angielską muzyką ludową, fragmentami bardzo cichymi i powolnymi. Świetnie kontrastuje zwłaszcza pierwsza i druga część (same w sobie też zupełnie niejednorodne) - pierwsza głównie głośna, intensywna, brutalna, druga zaś pełna tajemniczej, niepokojącej ascetyczności. Czwarta część w jeszcze inny stawia pod znakiem zapytania wszystko przed nią, do tej pory dość poważne, wprowadzając element dziwacznego, kojarzącego mi się znów mocno z Szostakowiczem humoru. Wszystkie cztery spaja przede wszystkim naprawdę intrygująca faktura, która zadaje kłam reputacji kompozytora jako grzecznego pasjonata angielskiej ludowszczyzny. Może miejscami jest w tym pewna wulgarność, ale całościowo to zaskakująco ciekawa rzecz.



8.0/10

Komentarze