Claudio Monteverdi: "Orfeusz"

1607 / wykonanie: Monteverdi Choir, English Baroque Soloists, John Eliot Gardiner, 1987

Przesłuchanie matki wszystkich oper, w pewnym uproszczeniu najstarszej istniejącej kompozycji operowej (znane są, a nawet jedna zachowana, wcześniejsze opery, ale jest dziełem podrzędnym względem Monteverdiego), to doświadczenie absolutnie fascynujące, choć nieco surrealistyczne i dla człowieka średnio doświadczonego w słuchaniu muzyki (na przykład dla mnie sprzed paru lat) raczej nieuchronnie dość ciężkostrawne. Wydaje mi się jednak, że trochę do tej muzyki dojrzałem i dziś Orfeusz jawi mi się jako opera, która mimo ponad czterystu lat na karku nie doczekała się wcale bardzo dużo lepszych rywalek.

Wielki, choć może pozorny paradoks: moja relacja z operą jest trudna, bo przeszkadza mi jej niski poziom "muzyczności", silna narracyjność i ustępstwa, na które musi iść w operze muzyka na rzecz sceniczności. Trudno mi czasem przełknąć co chwilę pojawiające się w dajmy na to romantycznych operach recytatywy, nie wiedząc, czy mam je traktować jako muzykę, czy jako cholera wie co. Opera Monteverdiego to tymczasem niemalże jeden wielki recytatyw, więc jakim cudem mi się podoba?

Wydaje mi się, że wiem. Recytatyw u Monteverdiego jest bardzo muzyczny, mimo że jak każdy recytatyw, a może i bardziej przez właściwości jeszcze renesansowej muzyki (jeśli mam wybierać, uznaję Klaudiusza za kompozytora renesansowego, bo różni się bardzo mocno od całego baroku, jaki znam i lubię), jest on statyczny i muzycznie ograniczony. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Bo już na drugi, a raczej po prostu gdy się na poważnie w to wsłuchamy, odkrywamy świat paradoksalnie złożony, różnorodny i liryczny. Recytatyw nie jest tu przerwą od muzyki, by postacie na scenie powiedziały kilka zdań normalnym tempem i przyspieszyły akcję, lecz wypowiedzią artystyczną. W pewnym stopniu niepowtarzalną - bo rzeczywiście jest to muzyka dość oszczędna, nie dzieje się tu wiele naraz, ale dzięki temu jest czystsza, bardziej skupiona, w pełni świadoma celu. Jest to coś naprawdę potężnego w tych najlepszych chwilach, bo dzięki brakowi rozpraszającej ornamentacji i powolnemu rozwojowi materii muzycznej można się mocno zagłębić w subtelności i niuanse linii melodycznych, poczuć tę tak przedziwną dziś renesansową harmonię, wczuć w głębię głosu śpiewaków. I po cofnięciu swojego znieczulenia na bodźce muzyczne i wyczuleniu na powrót na subtelności odkrywa się, że tylko pozornie to dzieło jest jedną statyczną konwencją przez prawie dwie godziny - w gruncie rzeczy są tu bardzo różnorodne fragmenty emocjonalne, a nawet czysto formalne. Apogeum dzieło osiąga w swoim środku, w centralnej części centralnego, trzeciego aktu - w arii, nie w recytatywie, choć prawdę mówiąc aria od recytatywu się tu tak bardzo nie różni. Possente Spirito to kawałek naprawdę magicznej muzyki nie z naszego już świata.

Wraz z pełnym nadejściem baroku dostaliśmy i po dziś dzień dostajemy mnóstwo niesamowitych muzycznych uniesień i wzruszeń, a ja nie dojrzałem do Monteverdiego na tyle, by cenić go wyżej od tego wszystkiego, i prawie na pewno nigdy nie dojrzeję. Ale mam wrażenie, że z odejściem renesansu coś straciliśmy na zawsze. Z pewnego punktu widzenia cała muzyka po Monteverdim to pornografia i glutaminian sodu.



8.0/10

Komentarze