Tadeusz Skoczek (red.): "Historia literatury światowej"

Sięgnąłem po ten dziewięciotomowy cykl historii literatury dlatego, że żadnego innego nie znalazłem. Już po pierwszych dwóch-trzech tomach stało się jasne, że doczytam go tylko dlatego, że żadnego innego nie znajdowałem w dalszym ciągu. A jednak pomyliłem się - dziewiątym, ostatnim tomem rzuciłem w połowie. Niestety w przenośni, bo wypożyczony z biblioteki (na szczęście). Co za paradoks: jedną z najbardziej żenujących książek, jakie czytałem od dłuższego czasu, okazuje się historia literatury.

Męczyłem się z tym cyklem tak naprawdę od samego początku, choć najpierw zwalałem to na karb stosunkowo niskiej dziś atrakcyjności literatury starożytnej czy średniowiecznej. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że jest to wydawnictwo przygotowane przez dyletantów. Nie mówię wcale o autorach poszczególnych rozdziałów, to znaczy naukowcach zajmujących się literaturami poszczególnych krajów - przynajmniej nie o większości. Mówię o wszystkich tych, którzy odpowiadali za koncepcję, nadzór i redakcję cyklu.

Nie ma tu jakiejkolwiek spójności pomiędzy poszczególnymi rozdziałami: nie wprowadzono nawet ogólnych wytycznych dla autorów i każdy pisze totalnie jak chce. Jeden skupia się na fabułach powieści, inny na biografiach pisarzy, kolejny na (arcynudnych) losach towarzystw i ugrupowań literackich. Jeden dzieli swój rozdział na prozę, poezję i dramat, inny na poezję, prozę i dramat, jeszcze inny na poszczególnych autorów, kolejny nie dzieli na nic i stawia przed czytelnikiem mdlącą ścianę tekstu. Jeden jest lakoniczny, inny się rozpisuje. Rozdział o literaturze francuskiej danego okresu potrafi zająć 10 stron, ale już litewskiej prawie 20, a tureckiej prawie 30 (!!). Na porządku dziennym są bardzo odległe dywagacje, mnóstwo tekstu poświęcone jest nie historii literatury, a po prostu historii. Jeden autor jest maksymalnie suchym kronikarzem, inny próbuje ze swojego rozdziału zrobić własne dzieło literackie i pisze natchnionym tonem. Kompletny, żenujący burdel, nad którym nikt nie panuje. Na dobór złego roi się od błędów językowych i edytorskich (!!!) - to jedna z najgorzej prześwietlonych przez korektę książek, jakie przeczytałem, jeśli nie najgorsza (!!!). 

Co takiego specjalnego było w ostatnim tomie, że dopiero nim rzuciłem? Wcale nie to, że - jedziemy znowu - jedni autorzy kończą swoją historię "wieku dwudziestego" na latach 30., a inni dochodzą do końca stulecia. Czara goryczy przelała się, kiedy sobie coś uświadomiłem, a co zobrazuje wyliczenie, ile stron poświęcono na kilka przykładowych krajów:

- literatura bułgarska: 7 stron,

- literatura estońska: 11 stron,

- literatura litewska: 18 stron,

- literatura francuska: 10 stron,

- literatura hiszpańska: 0 stron,

- literatura latynoamerykańska: 0 stron,

- literatura angielska: 0 stron,

- literatura turecka: 27 stron,

- literatura koreańska: 23 strony,

- literatura amerykańska: 7 stron.

Czy Tadeusz Skoczek lub ktokolwiek z jego redakcyjnej świty pokusił się o choćby słowo wyjaśnienia, dlaczego w historii literatury dwudziestego wieku brakuje literatury latynoamerykańskiej czy angielskiej, a amerykańska jest zbyta paroma zdaniami (i nie ma w nich paru arcyważnych nazwisk), podczas gdy Turcja, Korea, Estonia, Litwa i Łotwa zajmują jedną trzecią książki? Nie, nikt się nie pokusił. Pozostaje się cieszyć z tej nieskończonej ilości wybitnej literatury do odkrycia. Okazuje się bowiem, że García Márquez, Vargas-Llosa, Fuentes, Cortázar, Pynchon, McCarthy czy Nabokov to nie jakieś tam istotne literackie postacie XX wieku, lecz nazwiska tak małe, że nie zasługują nawet, by postawić je obok takich gigantów jak Piatr Hlebka, Djordje Jovanović, Antun Bramko Simić, Ctibor Stitnicky, Hella Wuolijoki, Ernest Birzniek-Upitis, Voldemars Dambergs, S. Kymantaite-Ciurloniene, Stephan Gudmundson Staphanson, Pentti Haanpaa, Faruk Nafiz Camlifel, Yahya Kemal Beyatli albo Chong Chi-yong. I setek, jeśli nie tysięcy innych tego typu kluczowych pisarzy zeszłego stulecia.

Brzmi, jakbym miał wystawić najniższą możliwą ocenę i kazać się autorom cieszyć, że chociaż tyle, ale z jakiegoś powodu dotrwałem aż do ostatniego tomu. Powody bez wątpienia są: to mimo wszystko jest skarbnica wiedzy, a część autorów wykonała bardzo dobrą pracę. Ich przedstawienia są uporządkowane i bywają naprawdę pasjonujące. Rozczarowanie karygodnym ostatnim tomem rzutuje nieco na odbiór całokształtu. Merytorycznie to jest, tak uśredniając, bardzo wartościowa rzecz, nawet jeśli moim zdaniem dużo za dużo pisze się tu o prądach, życiu literackim i kontekstach, a za mało o wybitnych autorach, wybitnych dziełach i ich istocie. Ale z punktu widzenia technicznego to jest gówno, które pokazuje, jak nie powinno się tworzyć książek, a podpisało się pod tym kilku lub kilkunastu profesorów doktorów habilitowanych. Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Wrocławski, Uniwersytet Jagielloński. Zgroza.



4.5/10

Komentarze