Can: "Tago Mago"

1971

Jakkolwiek by nie rozpatrywać dzieła Can: w kategoriach muzyki psychodelicznej, krautrocka, rocka eksperymentalnego, rocka w ogóle czy muzyki popularnej w ogóle - we wszystkich tych i pewnie paru innych kategoriach Tago Mago to jedna z najlepszych rzeczy, jakie powstały. To wyjątkowo charyzmatyczny album, obdarzony prawdziwie unikalnym stylem i atmosferą, gdzie niczym nieskrępowany obłęd miesza się z głębokimi emocjami i spirytualizmem oraz czystą zabawą. Sądzę, że lubi się go, a przynajmniej ja lubię go tak bardzo dzięki idealnemu mariażowi pomiędzy rockową z ducha swobodą, lekkością i rebeliancką niedokładnością, które czasami przeradzają się w spontaniczne szaleństwo, a jednak bardzo wysokim poziomem technicznym zespołu, ambitnym i kunsztownym podejściem do kompozycji, świadomym i wizjonerskim mieszaniem ze sobą różnych muzycznych światów. Tago Mago może brzmieć jak sen wariata, nie brakuje tutaj energii, luzu i nawet chwytliwości, ale to w gruncie rzeczy momentami naprawdę ambitna, głęboko (przynajmniej jak na rock) poszukująca muzyka. Niemiecki kolektyw stworzył na jeden album muzykę osobnego podgatunku i nie zrobił tego przypadkiem. Myślę, że nic nie pasuje do określenia tej muzyki lepiej niż "rock surrealistyczny".

Ciężko wskazać właściwie jeden dominujący walor albumu, zwłaszcza że prawie wszystkie utwory są bardzo różnymi od siebie pomysłami - a że wszystkie dobrymi, to może pomysłowość jest tu słowem-kluczem. Z bardziej konkretnych czynników chyba mimo wszystko największe wrażenie robi brzmienie: zmienne, ale zwykle mocno naelektryzowane, gęste, wielowymiarowe, trudne do rozebrania na czynniki pierwsze, psychodeliczne. To efekt zarówno sterowania barwami instrumentów, pomysłów na zestawianie ich ze sobą, jak i pracy w studiu. Niejeden utwór ma bardzo dopracowaną i oryginalną kompozycję, ciekawe harmonie i kunsztowną, gęstą, choć niewybijającą się na pierwszy plan fakturę. Wspomniałem już wysoki poziom techniczny zespołu - jest wysoki , nawet wokalowi trzeba to oddać, mimo że w pierwszym odczuciu Suzuki może się wydawać niechlujny, natomiast osobne słowa uznania należą się Jakiemu Liebezeitowi, który zagrał tutaj mój ulubiony pod względem perkusji album w historii i zrobił to niemal całkowicie bez wirtuozerii, na której zwykle "wielcy" perkusiści zaczynają się i kończą. Niektóre utwory byłyby świetne, gdyby zostawić na nich samą perkusję. Poza niesamowitą rytmiką Liebezeit jest też ogromnie kreatywny w budowaniu brzmienia za pomocą swojego instrumentu.

Czuję wprawdzie silny wspólny mianownik tego albumu, ale łatwiej mówić o jego kawałkach z osobna. Mimo że nie jest może aż tak ambitnym założeniem jak dwa najdłuższe utwory, to mało brakowało, by moim faworytem na tej mocarnej liście stał się Paperhouse, poruszająca suita o różnych obliczach, pulsująca zmienną polirytmią (właśnie tak - i zmienną, i polirytmią) olśniewającej perkusji Liebezeita, genialna z punktu widzenia budowania emocjonalnych napięć, rozluźnień i klimaksów, kunsztowna i przepyszna od strony faktury, z doskonałymi modulacjami brzmienia, z ekscytującymi dialogami gitar, pigułka złożonej emocjonalności, którą nazwałbym spirytualną melancholią i desperacją. Przechodzi płynnie w zupełnie inne, ascetyczne, zrezygnowane, słodko-gorzkie, cudownie anemiczne Mushroom, przerywane tylko na parę chwil desperackimi crescendami, szybko rozbrajanymi - utwór spokojnie snujący swoje brzmienie, rozluźniony, ale bardzo klimatyczny. Tryptyk, bo tak chyba można nazwać pierwsze trzy kawałki, kończy się wraz z Oh Yeah, wyjątkowo tu zaangażowanemu utworowi z dominującą rolą specyficznej maniery wokalnej Suzukiego, będące nieustannym dążeniem do klimaksu, wyposażone w spirytualne progresje harmoniczne z dużymi zapożyczeniami z muzyki Wschodu.

Transparentem albumu jest Halleluwah, ambitny, polistylistyczny, długi i niezmordowany, a zarazem bezpretensjonalny, wyluzowany, niepozbawiony przymrużenia jam, osnuty na hipnotycznym, wręcz maniacko hipnotycznym schemacie rytmiczno-basowym, rozwijanym w zakresie rytmu przez Liebezeita na różne sposoby, ale praktycznie bez przerwy oscylującym według powtarzanego motywu z korzeniami w funku. Ten rdzeń jest konsekwentnie obrastany z innych stron: przez spontaniczny, improwizacyjny wokal, przez coraz bardziej i bardziej psychodeliczne i swobodne gitary, przez kosmiczne elektroniczne dźwięki nieznanego pochodzenia. Utwór jest niczym rozkoszne, stopniowe pogrążanie się w kolorowym, pogodnym, tanecznym wariactwie - bardzo interesujący i arcyprzyjemny jednocześnie, jako taki przykładny dla Tago Mago.

Do tego momentu to już jest album dość olbrzymi, a wtedy nadchodzą dwa długie, bardzo eksperymentalne, skrajnie surrealistyczne/dadaistyczne, intensywne kolaże. Aumgn jest świetny, Peking O. z całego albumu podoba mi się natomiast najmniej. Oba mają bardzo różne fragmenty, ale ogólnie pokusiłbym się o stwierdzenie, że pierwszy jest bardziej surrealistyczny, a drugi dadaistyczny, a zawsze bez porównania wyżej ceniłem surrealizm od dadaizmu. Peking O. ma momenty świetne, ale ma też już nieskładne i zbyt niepoważne. Aumgn też nie jest równy, ale konsekwentnie buduje psychodeliczną atmosferę pod finalny odjazd całkowity, w gruncie rzeczy jest to tak szalone, że dość odprężające - można już tylko porzucić kontrolę i pozwalać pojawiać się kolejnym niezwykłym dźwiękom. Mimo wszystko tę część albumu uważam za mniej udaną od tej "piosenkowej". Dobrym pomysłem było wstawienie na koniec Bring Me Coffee or Tea - to smaczne wyciszenie całości w postaci łagodniejszej, rozlewającej się, onirycznej bardziej psychodelii.

Kolaże mogą niejednego zrazić, ale wciąż uważam je za przystępne jak na to, czym są, zaś cały album za arcydzieło pogodzenia przystępności z ambicją artystyczną. Niewiele znam równie dobrej muzyki, do której można podejść tak rozrywkowo jak do Tago Mago.



9.0/10

Komentarze

  1. To może być trochę głupie pytanie, ale jak udało Ci się zdobyć taką wiedzę na temat muzyki?
    Jak długo to zajęło? Te wszystkie pojęcia i określenia sprawiają wrażenie czytania tekstu napisanego przez osobę z naprawdę ogromną i imponującą wiedzą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pytaniu nic głupiego nie widzę, choć można by się poważnie zastanawiać, na ile właśnie sprawiam wrażenie, a na ile faktycznie tej wiedzy mam (natomiast niezależnie od wyniku tego zastanowienia bardzo mi miło). :)

      Co wiem o muzyce, to zawdzięczam czterem aktywnościom: słuchaniu, czytaniu, pisaniu i graniu. Słuchanie rozumie się niby samo przez się, chociaż o ile oczywiście warto słuchać jak najwięcej, to jeszcze bardziej warto słuchać jak najuważniej, poświęcając temu całą swoją uwagę, tak jakby czytało się książkę. Zwłaszcza dużej części muzyki poważnej właściwie nie ma sensu słuchać w inny sposób. Jeśli chodzi o czytanie, przeczytałem parę, może paręnaście książek (chętnie bym przeczytał więcej, ale wybór literatury muzycznej dla kogoś, kto nie jest studentem akademii muzycznej, ale też chce poczytać faktycznie o muzyce, a nie o ciekawostkach z życia muzyka, jest bardzo ograniczony), no i sporo internetów, od mniej lub bardziej profesjonalnych artykułów po proste spostrzeżenia przypadkowych ludzi, przy czym nie w jakiś systemowy sposób. Do czytania można też zaliczyć obejrzenie cyklu wykładów z jakiejś amerykańskiej uczelni, nie pamiętam już jakiej, o historii/teorii muzyki. Bardzo dużo daje pisanie o muzyce, bo wymusza zastanowienie się nad nią. Raz, że perspektywa, że będzie się "musiało" napisać chociaż parę sensownych zdań o tym, czego się słucha, zmienia sposób, w jaki się słucha (choć trzeba przyznać, że sprawia też, że słuchanie muzyki przestaje być czystą przyjemnością, a w jakimś tam stopniu staje się wysiłkiem, za to satysfakcjonującym). A dwa, że w trakcie pisania przychodzi zapotrzebowanie na nazwanie "czegoś", np. tego, że jakiś fragment melodyczny się raz po raz powtarza, wtedy człowiek szuka, czy takie coś ma jakąś pojedynczą nazwę i natrafia na "ostinato", itd. To naturalnie wymaga przejścia przez sromotny początkowy okres, kiedy pisze się dość żałośnie, ewentualnie u mnie wymagała. No i w końcu nauka gry na pianinie (i pewnie na każdym innym instrumencie, chociaż chyyba na pianinie jednak najbardziej przez jego najszersze możliwości) sporo daje, pozwala zwłaszcza lepiej przyswoić takie już czysto formalne właściwości muzyki, rozjaśnia np. mocno temat harmonii. Żeby nie powiedzieć, że wręcz niektóre utwory potrafi odmitologizować.

      A co z tego jest najważniejsze, to nie wiem. No bez słuchania i czytania to się chyba praktycznie nie da. Najłatwiej byłoby mi chyba wyobrazić sobie swój "rozwój muzyczny" bez gry na pianinie, co zabawne.

      Muzyką interesuję się od jakichś dziesięciu lat, czytam od jakichś ośmiu, piszę od jakichś pięciu. W sumie sobie uświadomiłem teraz, że w maju minie dokładnie dziesięć lat, odkąd dostałem swoją pierwszą jazzową płytę i się zaczęło. O rany, kiedy to zleciało.

      Usuń
    2. Ja zacząłem od Michaela Jacksona jak miałem 8 lat, potem Nirvana jak miałem z 11, następnie Black Sabbath, może nic wybitnego, ale względem Nirvany to wystarczy dobrze grać hard rock by być geniuszem. Jakoś się zafascynowałem Rush, odkryłem bloga z recenzjami Pawła Pałasza jakiś rok temu i bum, magia muzyki została dużo lepiej odkryta.
      Posłuchałem ELP, Yes, King Crimson, Gentle Giant, wiadomo. Twórcom tym jestem wdzięczny przede wszystkim za to, że zachęcili mnie do sprawdzenia ich inspiracji. Oczywiście nadal bardzo lubię ambitniejsze formy muzyki popularnej, ale dzięki tym zespołom zainteresowałem się Coltranem, Davisem, Brötzmannem, Braxtonem itp.
      Klasyki jak na razie słuchałem tylko troszkę, Planety, Ognistego Ptaka, Tren Ofiarom Hiroshimy i zamierzam przesłuchać 4 kwartet smyczkowy Bartoka, w głównej mierze z powodu twojej recenzji :)
      Ja się interesuję tak na poważnie od chyba roku, choć raczej trochę mniej, choć zgaduje że zleci dość szybko.

      Usuń

Prześlij komentarz