Tsai Ming-liang: "Niech żyje miłość"

1994

Nakręcenie filmu niemal pozbawionego słów, niemal pozbawionego fabuły i całkowicie pozbawionego muzyki to zadanie równie szczytne, co wymagające reżysera klasy olimpijskiej. Jeśli jeszcze dodać do tego brak interesujących walorów wizualnych - jest to zadanie chyba niewykonalne, jeżeli efektem ma być imponujące dzieło sztuki. Chciałbym napisać, że Tsai Ming-liang dokonał cudu, ale nie dokonał - wyszło średnio, choć na pewno mogło być dużo gorzej. Radykalizm tego obrazu jest atrakcyjny nie tylko w koncepcji, bo w efekcie stwarza niezłą eteryczność, bezpretensjonalność i niewymuszoność, jednak przez większość czasu "Niech żyje miłość" poza tymi konstrukcyjnymi jakościami nie ma nic i niezła, wysubtelniona końcówka, w której autor ogniskuje całą swoją niemal bezsłowną myśl o miłości i osamotnieniu w dwóch krótkich pociągnięciach pędzla, mi przynajmniej tych odessanych z atmosfery, ponad półtoragodzinnych nudów nie wynagradza. Szanuję ambicję, ale piętnuję nadmierną wiarę we własne możliwości. Wypadkową jest średnia ocena, adekwatna do tego, jak ten film na mnie podziałał.


5.5/10

Komentarze