Hüsker Dü: "Zen Arcade"

1984

Eksplozja punk rocka doprowadziła muzykę rozrywkową na wiele fantastycznych obszarów i pozwoliła wyrosnąć kilku najwyższym szczytom rocka. Przeważnie jednak mocno niebezpośrednio, na gruncie post-punku, który z pierwotnym, prymitywnym, hałaśliwym i dzikim punk rockiem miał chyba więcej punktów rozbieżnych, niż wspólnych. Dużo trudniej było stworzyć coś naprawdę świetnego, nie odrywając się aż tak wyraźnie od korzenia, a tylko rozwijając go w ciekawych kierunkach - udało się to być może tylko raz i to jest ten przypadek.

Zen Arcade to jeden z bardziej sugestywnych albumów koncepcyjnych w historii rocka, przy czym sugestywność ta nie jest zdobyta na intensyfikacji konceptu poprzez częste szwy pomiędzy poszczególnymi utworami (wystarczył jeden - zapowiadające surrealistyczny oniryzm Dreams Reoccurring, odwrócone echo finalnego utworu) ani na ścisłej narracji, lecz na umiejętnym przeprowadzaniu odbiorcy przez różne stadia emocjonalne i atmosfery (Bob Mould odpowiada za większość kawałków cięższych i brutalnych, Grant Hart za nieco bardziej melodyjne i popowe) aż do psychodelicznego klimaksu. Nawet bez świadomości o koncepcie albumu łatwo odczytać emocjonalnie, że jest to introspekcyjna odyseja młodego, wrażliwego człowieka, targanego wieloma emocjami na drodze do szczęścia (lub wytchnienia od cierpienia) i określenia siebie. Efekt klimatyczny wypadł może nie doskonale, ale bardzo dobrze i jest małym wybuchem emocjonalności rocka alternatywnego na parę ładnych lat przed jego pełnoprawnymi narodzinami.

Muzycznie to rozkoszna, śmiała, nie zawsze dbała i dopracowana, ale prawie zawsze błyskotliwa mieszanka stylów i gatunków. W większości utworów fundamentem jest hardcore punk z silnie zaakcentowaną rytmiką i akordami, z dzikim gitarowym brzmieniem, z rebelianckim wokalem i nieco nihilistycznym nastrojem, natomiast to wszystko się już zmienia: rytm jest nie tyle prymitywny, co prymitywistyczny; progresje harmoniczne zwodzą, czasem faktycznie uderzając prostotą, ale zaraz potrafiąc stać się czymś wyrafinowanym; brzmienie nie jest po prostu gitarową nawalanką ile wlezie, często wkracza na rejony świadomego noise'u, nie boi się deformacji - podobnie jak wokal, który niekiedy jest jak pastisz punkrockowej maniery. A do tego silne zaczerpnięcie z psychodelii i drobniejsze z popu.

Nawet bez finału ten album byłby na bardzo wysokim poziomie. Początek dominują utwory jeszcze mocno punkrockowe, tylko częściowo eksperymentalne, w miarę pogodne. Something I Learned Today - jednocześnie hedonistyczny, energiczny punk rock (rytm, harmonia) i zwiastun kierunku wrażliwego emocjonalnie (melodia, wokal), od początku chropowate, hałaśliwe brzmienie. Broken Home, Broken Heart - eksplozja dzikości we wszystkich elementach utworu, terrorystycznie szybkiego i intensywnego, przełamującego punkrockową toporność zwrotek instrumentalnymi finałami z wznoszącą harmonią. Chartered Trips - arcydzieło zdesperowanego, zdeformowanego, ocierającego się groteskę wokalu wspartego przez gitarowy noise. Dreams Reoccurring - położenie psychodelicznego gruntu pod finałowy utwór, ale jeszcze za zasłoną. Od Indecision Time album przechodzi w swoje brutalne, wściekłe stadium. Brutalność osiąga apogeum w Pride z dzikimi wrzaskami i opresyjnymi złamaniami rytmu, a wściekłość - w najlepszym krótkim utworze na albumie, I'll Never Forget You, gdzie poza zmasowanym atakiem hałasu gitar błyskotliwie zarządzana jest harmonia (powolne pełne napięcia, "płynne" wzniesienie i brutalne, skokowe, szybkie zejście), dynamizmu nadają zmiany rytmiczne, a wokal oprócz wrzaskliwości wprowadza w praktyce polirytmię. What's Going On, rozkoszna deformacja melodyczna i brzmieniowa pogodnej rockowej piosenki, wychodzi z wściekłości, pozostając jeszcze brutalną. Tu następuje zwrot w stronę łagodniejszej, bardziej melodyjnej i piosenkowej odsłony, która jednocześnie przygotowuje już mocniejszy podkład psychodeliczny. Jej szczytem jest Pink Turns To Blue, piosenka z hipnotycznym gitarowym ostinato, ładną niejednoznaczną emocjonalnie melodią i porywającymi riffami.

Reoccurring Dreams jest tu zdecydowanie najbardziej imponującym eksperymentem, nie aż tak śmiałym, genialnym i złożonym jak Sister Ray, ale będącym jakimś tam odbiciem być może najlepszego utworu w historii rocka. To właściwie rockowe rondo, wracające ciągle do chwytliwego, surrealistycznego, wznoszącego riffu, między którym dochodzi do coraz bardziej swobodnych gitarowych nawałnic z "pogranicza" Hendrixa i noise'u, stopniowo jednoczących się w na; cienką więź z punkiem i prostszym rockiem w ogóle zachowuje dzięki nieustającemu rytmowi, świetnie kontrolowanemu przez Harta, oraz riffowi numer dwa, bardziej oczywistemu.

Kawałki, o których nie wspominałem, są w większości co najmniej bardzo przyjemne, więc trochę przesadzona długość albumu nie jest tu wielkim problemem. Co jest problemem, który nie pozwala stać się tej płycie czymś jeszcze więcej, to dające się czasem we znaki ograniczenia tak techniczne, jak kompozytorskie zespołu, których kreatywność i odwaga nie zawsze są w stanie zastąpić. Ale po co myśleć o problemach przy takich dobrych nagraniach.


8.0/10

Komentarze