John Coltrane: Impressions
Na "prawowitym" albumie z koncertów Coltrane'a w Village Vanguard w listopadzie 1961 roku znalazł się utwór antycypujący eksperymentalne techniki saksofonisty z późniejszych lat, ale w obliczu reszty albumu można to było traktować jako właśnie małą, wyjątkową antycypację. Na Impressions, wydanym rok później przez Impulse!, okazuje się, że tamte koncerty były już regularną ostrą jatką, w której Coltrane grał w dużo bardziej złagodzonej formie już to, co będzie grał pod koniec życia. India i Impressions wychodzą z melodyjnych i zrozumiałych fundamentów, ale destabilizacja harmonii poprzez radykalne zmniejszenie lub usunięcie roli fortepianu oraz eksperymentalne solówki (a to strasznie zawiłe akordowo, a to dzikie i kompletnie oderwane od bopowej logiki). Coltrane nigdy wcześniej i nie tak często potem był w równym stopniu niezależny od reszty zespołu co tutaj, a do tej niezależności wszak w ostatnich latach zmierzał.
India jest wyśmienitym, niejednoznacznym popisem Coltrane'a i Dolphy'ego, zanurzonym w subtelnościach: pozornie lekka, nieokrzesana i prymitywistyczna wariacja na temat kultury hinduskiej z prostym tematem i delikatnym brzmieniem jest w gruncie rzeczy popisem wymyślnych solówek, w których zwłaszcza Coltrane prezentuje szereg eksperymentalnych technik na niestabilnym harmonicznie tle, niemal pozbawionym fortepianu: skomplikowane i finezyjne improwizacje na akordach, daleko posunięta chromatyka wplatająca sporo niepokoju i metafizyki do tej pozornie pogodnej muzyki, radykalne zdzieranie emocji na najwyższych możliwych tonach saksofonu; Dolphy z kolei mocniej eksploruje prymitywistyczną warstwę utworu. To wyśmienicie zawoalowany jazz silnie awangardowy, wymagający dużo skupienia.
Może jeszcze bardziej zdradliwe jest tytułowe tour de force, które zaczyna jak intensywny i surowy bop spod znaku Giant Steps, ale szybko zaczyna dziczeć i kompletnie odrywać się od bazowej struktury i tematu. Prędko odpada fortepian, bas i perkusja robią się coraz swobodniejsze i dziksze, a solówka Coltrane'a dezintegruje więź z tematem, rozbija ją na tysiące kawałków i każdy prezentuje z osobna, w końcu wariuje już na temat własnych motywów, wymyślanych ad hoc - właściwie jednocześnie pojawiają się meta-tematy i od razu wariacje na ich temat. Jak się temu przyjrzeć, to jest to odjazd (konceptualny i wykonawczy zresztą też) niemający w swoich czasach wiele precedensów.
Te dwa koncertowe giganty zostały sparowane z dwoma krótszymi studyjnymi utworami, z których jeden jest tu bardzo na miejscu jako digestif po szaleństwach i sam w sobie świetny. To After the Rain z jedną z lepszych melodii, jakie Coltrane skomponował, impresjonistyczny uspokajacz pełen bardzo pogodnej nostalgii, zawieszony niemal zupełnie poza rytmem, z sekcją rytmiczną zajętą budowaniem brzmieniowego tła zamiast swojej tradycyjnej roli. Dzięki niemu Impressions to nie dobudówka do albumu koncertowego wydanego w 1962, ale osobne spójne dzieło.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz