Paul Simon: "Graceland"

1986

Paul Simon w latach 80. zaczynał powoli odwrót, ale zdołał wykrzesać z siebie jeszcze album, który wprawdzie może nie być najlepszym, ale może być najciekawszym w jego dorobku. Swój niezobowiązujący, lekki jak piórko, folkujący pop rock postanowił zmieszać z... folkiem, ale tym razem już nie amerykańskim, a muzyką afrykańską. Skrzyknął całą bandę Murzynów, Latynosów, skrzyknął też jak zwykle dziesiątki białych sidemanów i inżynierów - i w sumie jakoś wyszło. Wprawdzie jest to nierówny album, który bez pierwszych trzech piosenek byłby niewart rzucenia weń uchem, ale z tymi piosenkami udany w całości. Nawet te słabsze, poza dwiema najgorszymi, zachowują trochę jego zalet i dokładają cegiełki.

Pierwszą zaletą jest to, że udało się afrykańskie motywy wpleść zarazem wyraziście, subtelnie i spójnie. W jednych piosenkach oznaczają tylko urozmaicenie rytmu, w innych jeszcze instrumentarium, w kolejnych są jawnie afrykańskie śpiewy, a jeden nawet, Homeless, to po prostu czysta afrykańska muzyka. Nie mniej ważne jest to, że "białe" obszary paru piosenek zostały poprowadzone w jakimś ułamku na modłę synthpopu i nowej fali, wykorzystując głębokie basy i skaczące, pointylistyczne gitary.

The Boy in the Bubble urzeka bogatym i fakturalnie zgrabnym podkładem pod wokal Simona - szybki rytm, pijacki motyw powtarzany przez akordeon i głębokie, napędzające tę piosenkę basy, ładnie się kontrapunktujące, harmoniczny skok między zwrotkami a refrenem nadają piosence synthpopowo-new wave'owy sznyt i są ważniejsze niż linia wokalna, chociaż i ta jest jak na ten album bardzo dobra. Graceland to przyjemna wariacja na temat country, fajnie przyozdobiona minorowym akordem w progresji harmonicznej zwrotek i zgrabnie wplatanymi w rytm oderwanymi nieco od struktury utworu egzotycznymi wstawkami gitarowymi w refrenie, co czyni rytmikę nieco figlarną. Kulminacja albumu następuje w świetnym refrenie I Know What I Know, w którym Simon bardzo kunsztownie nałożył na siebie własny wokal i plemienne afrykańskie chórki, co stworzyło wyjątkowo przyjemny efekt melodyczny i wraz z radosną atmosferą całego kawałka pozwoliło stworzyć to, czym chciałby być cały album - wrażeniem koncertu rockowego zespołu w afrykańskiej wiosce.

Później Simon sprzedaje nam już mniej lub bardziej miałki pop rock bez zachwycających melodii, i tutaj te afrykańskie wstawki zaczynają być jeszcze istotniejsze, bo bez nich zrobiłoby się śmiertelnie nudno. Jest tylko nieciekawie, ale bywa całkiem przyjemnie.

Jak na pop rockowy album stworzony przez tabun bezimiennych muzyków sesyjnych i paczkę inżynierów dźwięku pod przewodnictwem dość bezpłciowego wokalisty i średniego piosenkopisarza - nawet, nawet.


6.0/10

Komentarze