Archie Shepp: "Fire Music"

1965

Rok po hołdzie dla Coltrane'a z 1964 roku, w którym Archie Shepp zaczął już poszukiwać własnej twarzy awangardowego jazzu, ale w którym znalazł co najwyżej jej ornamentację, powstało Fire Music. Tutaj saksofonista uznał, jak się zdaje, że jego ścieżką jest zadawanie poprzez muzykę mglistych pytań na temat różnych konwencji jazzu, prowokacyjne balansowanie pomiędzy awangardą a bopem czy nawet swingiem, melodyjnym żarem a ostrością atonalności, na zmianę deformacja jazzowej tradycji i łagodzenie swobodnych improwizacyjnych form.

Dwie strony albumu znacząco się różnią. Pierwsza zawiera dwie rozległe kompozycje-kolaże, poskładane z bardzo różniących się od siebie fragmentów. Paleta środków wyrazu Sheppa jest szeroka, zawiera plemienne ostinata, kolektywną improwizację w formie rozmowy, swingowe zaśpiewy, polirytmię, dzikie free jazzowe solówki, post-bopowe tematy krążące po całym utworze, a nie tylko na początku i końcu. Ciągła zmiana - konwencjonalna, brzmieniowa, emocjonalna - to klucz do tych kompozycji. Na drugiej stronie jest prościej - poza hołdem dla Malcolma X są tam dwie awangardowe operacje na jazzowych standardach, to zbliżające się, to oddalające od pierwowzoru. Wszystko to w szacie surowego, pozbawionego instrumentu harmonicznego brzmienia spod znaku Ornette'a Colemana, co samo tworzy ciekawy kontrast w momentach melodycznie łagodniejszych.

Najbardziej oryginalnym utworem jest otwierający listę i najdłuższy Hambone - zróżnicowana, enigmatyczna suita jazzowa, bawiąca się stylami jazzu i wymyślnie balansująca pomiędzy kompozycją a improwizacją. Rozpoczyna się swobodną prezentacją tematów i motywów o różnym stopniu tonalności i poruszających się jednocześnie w różnych rytmach, przechodzi następnie w intensywne, transowe, niemal agresywne ostinato sekcji dętej, dla którego improwizacje Teda Cursona są tłem (a nie odwrotnie); kolejny etap to wesoła kolektywna improwizacja, w której pojawiają się motywy tak melodyjne, że niemal swingowe; okazują się w dużej mierze trampoliną kontrastu dla finału, w którym powraca ciężkie ostinato, tym razem w towarzystwie rewelacyjnej, dzikiej free jazzowej improwizacji Sheppa. Właściwie cały utwór jest budowaniem napięcia pod jego wściekle ekspresyjne, plemienne tchnienia. W Los Olvidados rozmiary swobody zaczynają urastać do rozmiarów wulkanicznie kreatywnego nieporządku - utwór wydaje się dobrze wymieszanym workiem małych improwizacji, piskliwych motywów, tanecznych temacików, szybkich rytmów i zadumanych przestojów. Pulsuje, ciągle przekształca, ciężko go uchwycić. Hołd dla Malcolma X to bardzo rozrzedzona, zwolniona i oswobodzona, klimatyczna, swobodna improwizacja złożona z krótkich i ascetycznych dźwięków. W ostatnich dwóch utworach Shepp dekonstruuje łagodne, melodyjne, balladowe jazzowe standardy w iście Aylerowski sposób, mieszając liryzm harmoniczny z turpistycznym brzmieniem i melodycznymi załamaniami na free jazzową modłę.

To jeden z tych albumów jazzowych, w których subtelności koncepcji i same idee robią odrobinę większe wrażenie niż bezpośrednie oddziaływanie. O ile Hambone to nie tylko fascynująca kompozycja, ale i ładunek emocjonalny spełniający obietnice zawarte w tytule albumu, o tyle reszta jest tylko ciekawa i klimatyczna; ciepła, ale nie ognista. Na tym etapie Shepp był ciągle jednym z wielu, mimo że wypracował już osobny styl.


7.5/10

Komentarze