My Bloody Valentine: "Loveless"
Z pewnego niepozbawionego znaczenia punktu widzenia ten album może być najpiękniejszym wcieleniem muzyki popularnej w całej historii.
Nie był to pierwszy ani ostatni raz, kiedy nieprofesjonalni muzycy (czy też muzyk, jeśli przyjmiemy narrację, że Loveless to autorskie dzieło Kevina Shieldsa pod szyldem My Bloody Valentine) bardzo dobrze pojęli, w jaki sposób ze swoimi ograniczeniami kompozytorskimi i wykonawczymi powinni zabrać się do pracy, żeby mimo wszystko pozostawić po sobie istotne artystyczne stwierdzenie. W starszych czasach tą intuicją wykazał się choćby Faust na swoim debiucie czy VU zwłaszcza na White Light/White Heat; przywołując okres bardziej zbliżony do MBV, można wskazać Cocteau Twins i ich Treasure czy nadchodzące albumy Radiohead. O tym, dlaczego to akurat Loveless mogę być skłonny uznać za na swój sposób najpiękniejszy przejaw popu (mimo że część z wymienionych dzieł dało bez wątpienia lepszy efekt artystyczny niż ten album), przesądza połączenie bardzo dużego efektu z nieskazitelną czystością tego dokonania, to znaczy niemal całkowitą wolnością od "profesjonalizmu", sięgania po odbiegające od standardowego poziomu popu techniki kompozycyjne, rozwiązania harmoniczne, rytmiczne, kunsztowną fakturę czy techniczną wirtuozerię, krótko mówiąc wszelkiego rodzaju warsztat i formalny intelektualizm, którym prawie każdy ze znaczących albumów rocka i okolic jest w pewnym stopniu "zanieczyszczony" i bez którego prawdopodobnie by się nie obszedł na drodze do stawania się znaczącym. Loveless jest więc niezwykle przejrzyste, "ludowe" i bezpretensjonalne w swojej koncepcji. Dlatego jest fenomenem: hałaśliwym, awangardowym, nieczystym albumem, który przedostał się do mainstreamu i zyskał aprobatę milionów.
Gdyby obedrzeć ten album z intuicyjnego eksperymentu, dokonanego mniej więcej na obszarze granicznym brzmienia i faktury dźwięku, który to eksperyment stanowi niepodważalne formalne clou albumu, bylibyśmy pozostawieni z kilkoma prostymi, przyjemnymi, melodyjnymi, emocjonalnymi piosenkami bez refrenów, które nawet w świecie muzyki popularnej byłyby prawdopodobnie średnio znaczące i konkurencyjne, a w muzycznym uniwersum w ogóle - kompletnie nieistotne. Opisać ten eksperyment jest względnie prosto, bo nie da się i nie ma sensu rozbierać go na szczegółowe elementy. Shields radykalnie zniekształcił brzmienie gitary, rozmaitymi technikami doprowadzając ją do szumu, drżenia, wycia, wiercenia, elektryzowania, buczenia i innych zachowań o różnorodnych odcieniach; dodał do tego również dość swobodnie potraktowane klawisze i wprowadził jeszcze wiele dodatkowych zniekształceń na etapie produkcji, ekspresjonistycznie i intuicyjnie dekonstruując i składając na nowo nagrany materiał. Efekt to po prostu rozkosznie przytłaczająca fala-ściana dźwięku o wielości chromów, w których odkrywaniu można się rozpływać.
Mówiłem o clou formalnym, ale trzeba dodać, że właściwie równocześnie z nim idzie clou treściowe (jak mało gdzie forma i treść tutaj się przenikają), oparte na prostym pomyśle połączenia lekkich, wyraziście emocjonalnych, delikatnych, melodyjnych piosenek z chropowatym, noise'owym, często brutalnym brzmieniem. Ta pierwsza warstwa jest jakby zasłonięta drugą i musi się przez nią przebijać (szczególnie podkreśla to niskie zmiksowanie wokalu, czasem ledwo słyszalnego). Dzięki temu genialnemu w swej prostocie kontrastowi dzieło MBV - poza tym, że staje się jednym ze szczytów rocka psychodelicznego, mimo że nikt go do tej kategorii nie podpina - może być również jedną z najzgrabniejszych paraboli czasów przełomu XX i XXI wieku, znakiem epoki, w której jest coraz więcej odhumanizowanego "szumu" (rozumianego czy to przez postępujący rozrost danych i informacji, czy to przez technicyzację i nieopanowaną konsumpcję, czy rosnącą niepewność człowieka co do swojej tożsamości i roli na świecie - jak kto chce), spod którego jednak ciągle próbują przebić się niezmienne od zawsze, szczere uczucia i naturalne tęsknoty ludzkiego umysłu. Brzmienie pogłębia podstawowy materiał emocjonalny wynikający z melodii i harmonii, a ten z kolei sprawia, że całość nie jest jeno bezdusznym eksperymentem. Mariage parfait.
Jak to niestety zwykle bywa w przypadku wybitnych albumów rockowych, tylko parę kawałków realizuje potencjał w pełni, a reszta tylko częściowo. Tutaj naprawdę fenomenalne są według mnie trzy. Największym arcydziełem jest To Here Knows When, szczególnie śmiały eksperyment, którego podstawą jest psychodeliczny, ciężki, rozgrzany, rozchodzący się na wszystkie strony, zelektryzowany, świdrujący, falujący, pulsujący, zniekształcony dźwięk gitary. Uduchowiony i ubarwiony został przez ascetyczny, eteryczny, schowany na tyłach, zniekształcony, niematerialny i pozaziemski wokal oraz hipnotyczny, słodki i błyszczący motyw klawiszowy. Ruchoma ściana dźwięku, będąca jednym z niewielu metafizycznych momentów w rocku. Kolejne dwa najwyższe szczyty albumu są jednocześnie jego emocjonalnymi szczytami. Pierwszy można usłyszeć w Come in Alone, kathartycznej medytacji z jednym ze wspanialszych gitarowych szumów spośród wszystkich utworów i powolną linią wokalną, w której udało się przemycić zaskakująco szeroką paletę uczuć: nostalgię, ulgę, fatalizm, akceptację; warto zwrócić uwagę na bardzo ważną rolę perkusji w budowaniu i rozładowywaniu napięcia. Następujące bezpośrednio po nim Sometimes to klimaks skoncentrowany na jednej i jednoznacznej emocji, tęsknocie o odcieniu bardzo minorowym, podszytej żalem i smutkiem. Wiercenie gitary zdobywa wyraźną funkcję harmoniczną, wzmocnioną jeszcze przez gitarę jakby-akustyczną, dzięki czemu utwór jest jednym z najbardziej zrozumiałych na liście; zrozumiałość nie wykluczyła jednak wspaniałego brzmienia, doskonale zgranego z niemal elegijnymi melodiami.
Pozostałe są mniejsze, ale nie ma tutaj nic, co nie byłoby przynajmniej bardzo dobre. Only Shallow jest szczególnie egzemplaryczne dla kontrastu brutalności z delikatnością: riff gitarowy przypominający piłę mechaniczną i tępa, pneumatyczna perkusja wymieniają się tu miejscami z sielankowo-nostalgiczną linią wokalną. Loomer to bardziej jednostajny, rozpływający się, impresjonistyczny krajobraz gorących gitarowych fal o odcieniu uruchomionego silnika jako tło dla eterycznego, odrealnionego, dobiegającego do odbiorcy niebezpośrednio wokalu. W When You Sleep jest mniej eksperymentu, ale to z kolei utwór lepszy jako po prostu piosenka rockowa: z bardzo ładną melodią i pobocznymi motywami, przyjemnym ciężarem brzmienia, sprzedająca smaczny odcień sentymentalizmu. I Only Said jest trochę mantryczne, hipnotycznie jednorodne: granice między wokalem a gitarami się zacierają, bo ten pierwszy sam jest mocno zelektryzowany, a te drugie same mocno melodyjne. Blown a Wish to jeden z lżejszych utworów, pokazujący przewrotność albumu: połączenie radosnego, właściwie cukierkowego popu z brzmieniem piły do metalu, które jakimś sposobem bardzo dobrze działa. Jeszcze lepiej w What You Want, przebojowej, melodyjnej, rytmicznej rockowej piosence, którą hałaśliwe brzmienie i zgrabne rozszerzenie faktury wynoszą do rangi jednego z możliwych symboli epoki. Soon jako jedyne nie nakłada bez przerwy dwóch wymiarów tej muzyki na siebie, a prezentuje je na zmianę, chyba tylko tutaj przez niektóre fragmenty nie słyszymy hałasu; taka koncepcja też sprawdza się dobrze, choć gorzej. Jest jeszcze obiecująca instrumentalna bagatelka Touched z imponującym, zhumanizowanym zawodzeniem gitary, niestety strasznie krótka.
To oczywiście nie tak, że zachęcałbym amatorskich i pół-amatorskich muzyków do kurczowego trzymania się swojego amatorstwa. Tak jak wspominałem, pojawiały się w rocku, a nawet na innych terenach popu rzeczy bardziej imponujące niż Loveless i były bardziej imponujące często dlatego, że ich twórców było stać na coś więcej, gdy szło o fakturę, rytm, harmonię albo improwizację (były i rzeczy jeszcze bardziej kreatywne, ale tych już dużo mniej). Dzieło Shieldsa jest jednak po prostu rozczulająco "naturalne" i stanowi dobitny drogowskaz, skierowany na to, na czym popowi twórcy powinni operować w pierwszej kolejności.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz