Irlandia: część VIII. Kultura picia i upojenie kulturą
Wszelkie przewodniki i rankingi są dość zgodne co do tego, że jedynym miejscem na Irlandii zdolnym konkurować z irlandzką naturą jest stolica kraju, Dublin. Zostawiłem sobie ją na sam koniec podróży, by zakończyć ją z przytupem i by po dwóch tygodniach tułaczki i jednorazowych noclegów wreszcie gdzieś się zabunkrować na dłużej, a dokładnie na trzy noce. Konkurencji nie znalazłem i zresztą nie spodziewałem się jej znaleźć - jeśli piękno irlandzkiej natury przewyższyło prawie wszystkie miasta, w których byłem, to było dość oczywiste, że Dublin nie okaże się moją największą irlandzką miłością. Ale co do przytupu nie pomyliłem się w najmniejszym stopniu.
Dublin był celtycką osadą już ok. 500 r. przed naszą erą, ale dopiero w IX wieku na jej miejscu Wikingowie założyli prawdziwe miasto. Wkrótce rozrósł się do rozmiarów największego ośrodka na całej wyspie i tak pozostało do dzisiaj z krótką przerwą na przełomie XIX i XX wieku, kiedy ustępował zaludnieniem Belfastowi.
Czuje się to i nie czuje jednocześnie. Czuje, bo tego miasta jest wszędzie pełno, słyszy się o nim wiele również poza nim - w historii, czasopismach, newsach, ludziach, przewodnikach, kulturze, sporcie; bo choć wiele irlandzkich miast i miasteczek jest żywotnych, to Dublin je wszystkie tą żywotnością, tłocznością, głośnością, popularnością przebija. Co czwarty Irlandczyk jest dublińczykiem? Tak, a zgodnie z moją obserwacją również co czwarty turysta ze wszystkich turystów znajdujących się w danym momencie w Irlandii jest w Dublinie. Co najmniej co czwarty.
Nie czuje się natomiast, bo Dublin nijak nie przypomina metropolii. Jest niewyobrażalnie kameralny jak na miasto o takiej populacji. Najwyższy budynek nie ma nawet 80 metrów, a budynków wyższych niż 50 metrów nie ma tu nawet dziesięciu. Nie ma właściwie żadnego miejsca, które mówiłoby o sobie, że oto jest bardzo ważne miejsce, serce miasta: czegoś w rodzaju rynku, dużego placu katedralnego, wielkiego parlamentu nad rzeką czy zagłębia wieżowców. Sercem Dublina są po prostu te najbardziej zatłoczone uliczki z dość niską zabudową, przy których właściwie nie ma nic specjalnego poza pubami. Czasem można spotkać określenie "największa wioska w Europie" - nie jest precyzyjne, Dublin jest właściwie bardzo miejski - ruchliwy (samochodowo, autobusowo, rowerowo i pieszo), głośny, żywotny i wibrujący - ale nie wielkomiejski. Jest właściwie jak kilka-kilkanaście razy mniejsze miasta Irlandii - Galway czy Cork - tylko zdaje się rozciągać w nieskończoność i ściągać tłumy. Tłumy niewiele skromniejsze od najsłynniejszych europejskich stolic, nie posiadając wszak niczego w rodzaju wieży Eiffla, Koloseum, słynnego rynku, mediolańskiej katedry, Kremla i tak dalej.
Dotarłem do stolicy późnym środowym popołudniem, przywitany przez bezchmurne niebo, które mi zresztą towarzyszyło już od co najmniej doby. Przez cały czas, jaki miałem spędzić w Dublinie, niebo miało takim pozostać. Jak wspominali wszyscy miejscowi, byłem ogromnym szczęściarzem i taka sytuacja to w tym mieście właściwie szaleństwo meteorologiczne. Nie obrażam się na to, bo kamienno-ceglana zabudowa Dublina w ciepłym zachodzącym słońcu prezentuje się wyjątkowo korzystnie, o czym miałem okazję przekonać się już przy pierwszym półgodzinnym spacerze z miejsca zakwaterowania do centrum.
Moim pierwszym przystankiem był mikrobrowar, pub i restauracja J.W. Sweetman, z nazwą będącą bezpośrednim hołdem dla XVIII-wiecznego polityka, architekta i potentata browarniczego, którego tylko Guinness przewyższał w Dublinie wielkością produkcji i sprzedaży. To bardzo przyjemne miejsce z przemiłą obsługą, fajnym wystrojem, bardzo dobrym piwem (w tym najlepsze Irish Red Ale, jakie próbowałem na Irlandii) i może nie nadzwyczajnym, ale bardzo satysfakcjonującym jedzeniem.
Zapełniwszy się piwem i jedzeniem dość szczelnie, zdecydowałem się zakończyć dzień odrobiną whiskey w pobliskim pubie John Mulligan's, działającym od 1762 roku, a w obecnej lokalizacji od 1854. Swojego czasu regularnie bywał tu John F. Kennedy. Pub zrobił na mnie jednak na tyle zwyczajne wrażenie wizualne, że nawet nie zrobiłem mu zdjęcia. 12-letnia irlandzka whiskey Redbreast zrobiła za to wrażenie całkiem spore.
Gdyby z jakiegoś powodu ktoś mógł zwiedzić w Dublinie jedno jedyne miejsce, to moim zdaniem bezsprzecznie powinien zobaczyć Trinity College i jego niewiarygodne skarby. Tam też udałem się z samego rana następnego dnia. Trinity, najbardziej prestiżowy uniwersytet w kraju, założony w 1592 roku przez Elżbietę I, dopiero od 1970 jest uczelnią dla wszystkich: do 1793 roku przyjmowano tam tylko protestantów, a przez niecałe dwa następne wieki kościół katolicki groził ekskomuniką wiernym, którzy chcieli się tu uczyć. Z zewnątrz to kompleks atrakcyjnych, eleganckich wapiennych budynków w georgiańskim i wiktoriańskim tylu, otaczających rozległy uporządkowany dziedziniec, w którego centrum stoi piękna 30-metrowa dzwonnica z połowy XIX wieku.
Po drodze na kwaterę zapoznałem się jeszcze z najsłynniejszym mostem miasta, tzw. Ha'penny Bridge, pieszym przejściu z pomalowanej białą farbą stali i dekoracyjnymi bramkami z oświetleniem. Gdy wróciłem tu w piątek wieczór, był prawie niezdatny do przejścia, kompletnie zatkany ludźmi.
Gdyby z jakiegoś powodu ktoś mógł zwiedzić w Dublinie jedno jedyne miejsce, to moim zdaniem bezsprzecznie powinien zobaczyć Trinity College i jego niewiarygodne skarby. Tam też udałem się z samego rana następnego dnia. Trinity, najbardziej prestiżowy uniwersytet w kraju, założony w 1592 roku przez Elżbietę I, dopiero od 1970 jest uczelnią dla wszystkich: do 1793 roku przyjmowano tam tylko protestantów, a przez niecałe dwa następne wieki kościół katolicki groził ekskomuniką wiernym, którzy chcieli się tu uczyć. Z zewnątrz to kompleks atrakcyjnych, eleganckich wapiennych budynków w georgiańskim i wiktoriańskim tylu, otaczających rozległy uporządkowany dziedziniec, w którego centrum stoi piękna 30-metrowa dzwonnica z połowy XIX wieku.
To jednak bardzo niewiele przy tym, co skrywa wnętrze niepozornego budynku starej biblioteki. Pierwsza część udostępnionych do zwiedzania sal poświęcona jest Księdze z Kells, kultowemu, otoczonego czcią manuskryptowi światowej sławy, pochodzącemu z okolic 800 roku naszej ery i znanego zwłaszcza dzięki olśniewającym walorom artystycznym. Księga jest bardzo bogato ozdobiona pieczołowitymi iluminacjami, dokonanymi przez celtyckich mnichów. Powszechnie uważa się ją za jedno z kilku, kilkunastu najwspanialszych i najwspanialej zachowanych średniowiecznych manuskryptów, jakie dotrwały do naszych czasów. Z oczywistych względów nie można obejrzeć sobie całej księgi, a dwie wyeksponowane strony, ale poświęcona jest jej cała wystawa, która opowiada o jej pochodzeniu, symbolice i niełatwej technice wykonania iluminacji. Samej księgi sfotografować nie wolno, więc na pocieszenie strzeliłem zdjęcie jeszcze starszym, VII-wiecznym homiliom znalezionym w syryjskim Aleppo. Book of Kells można za darmo i w świetnej jakości obejrzeć w całości, strona po stronie, na portalu internetowym uniwersytetu. Warto to zrobić, księga jest arcydziełem i esencją średniowiecza.
Jako że na żywo dane mi było zobaczyć tylko dwie strony słynnej księgi, dużo większe wrażenie zrobiła na mnie Długa Sala (The Long Room) starej biblioteki. Widziałem już w życiu kilka olśniewających bibliotek, ale ta przewyższyła je wszystkie i po krótkim internetowym rozpoznaniu "najpiękniejszych bibliotek świata" jestem praktycznie pewien, że nigdy nie uznam żadnej innej za piękniejszą od dublińskiej. To znaczy dla mnie bardzo wiele, bo ubóstwiam biblioteki. Znaczy nawet tyle, że żadne z dzieł człowieka na całej Irlandii nie zrobiło na mnie większego wrażenia od tej sali. Hipnotyczne i ekstatyczne jest jej wszechobecne ciemne drewno, konsekwentny, powtarzalny rytm wnęk, kolumn i półkolistych obręczy sklepienia, przypominającego wnętrze bardzo długiej beczki. Nie mówiąc już oczywiście o setkach tysięcy grzbietów starych ksiąg, które zawsze są rozkosznym widokiem. Sala jest tak naprawdę umiarkowanie ozdobna, nie tonie w dekoracyjnym przepychu jak biblioteki Wiednia czy Pragi, ale dzięki temu dla mnie jeszcze wspanialsza. Jej spokojny, w pewnym sensie wręcz ascetyczny, pełen skupienia i refleksji projekt doskonale koresponduje z przeznaczeniem tego miejsca. Sala istnieje już od pierwszej połowy XVIII wieku, ale w obecnym dwupoziomowym kształcie od połowy wieku XIX. Osobną atrakcją jest Harfa Briana Boru, symbol kraju, najstarszy zachowany instrument tego typu w Irlandii, pochodzący najprawdopodobniej z późnego średniowiecza i tradycyjnie, choć niezgodnie z rzeczywistością przypisywany jako własność Brianowi Śmiałemu, królowi Irlandii na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia.
Po tym elektryzującym zetknięciu z kulturą czas było zejść do bardziej przyziemnego świata i zwiedzić Irish Whiskey Museum, funkcjonujący od niedawna, niezależny od jakiejkolwiek destylarni chram poświęcony irlandzkiej whiskey. Choć jest ewidentnie stworzony przez firmę nieporównywalnie mniejszą od Jamesona, to jednak dużo lepiej moim zdaniem zapoznać się z historią trunku tutaj niż w dużo popularniejszej byłej destylarni, nawet nie patrząc na to, że jest z tego co pamiętam zdecydowanie taniej. Przewodnik opowiada o historii irlandzkiej whiskey szeroko, interesująco, ale też szczerze i dzielnie odpowiedział na wszystkie pytania, nawet takie, na które odpowiedzi bym absolutnie nie wymagał ze względu na ich szczegółowość. Ponadto tasting obejmuje cztery bardzo interesujące whiskey, które ukazują różnorodność nie świata whiskey w ogóle, a różnorodność whiskey irlandzkiej, którą rzecz jasna ukazać trudniej. W muzeum jest też fenomenalnie wyposażony sklep, w którym obłowiłem się w 50-mililitrowe buteleczki, które można zabrać ze sobą do samolotu.
Po takich atrakcjach ewidentnie nadszedł czas na śniadanie. To zjedzone w słynnej na cały Dublin kawiarni/śniadaniarni Beanhive było, muszę przyznać, najlepszym Full Irish Breakfast zjedzonym na wyspie. Wspaniałość.
Taka bomba kaloryczna była w pełni usprawiedliwiona, miałem bowiem w perspektywie trzy bardzo duże muzea z rzędu. Pierwsze z nich polecam w szczególności. W Muzeum Archeologii atrakcją jest już sam jego budynek, ale nie tak dużą jak zbiory: od pozostałości po broni datowane na kilkaset tysięcy lat, przez celtyckie kamienie i niesamowite starożytne ozdoby ze złota, kunsztowne i fantazyjne średniowieczne artefakty symbolizujące władzę świecką i duchowną, osobną sekcję obiektów ze starożytnego Egiptu, aż po chyba największą i najbardziej mroczną niesamowitość muzeum: bog bodies, szczątki ofiar zamordowanych najprawdopodobniej w celu rytualnym między 400 a 200 rokiem przed naszą erą, odnalezione na irlandzkich bagnach, którym zawdzięczają dobry stan zachowania. Można tu spędzić bez problemu cały dzień.
Na pewno nie robiłbym priorytetu z Muzeum Historii Naturalnej, bo tego typu muzea są do siebie stosunkowo podobne, ale mając czas, warto tu zajrzeć. Choćby dla szkieletów jelenia olbrzymiego, wymarłego już gatunku jelenia, który nie bez powodu jest też zwany jeleniem irlandzkim. Były to jedne z największych gatunków zwierząt z rodziny jeleniowatych, jakie pojawiły się na naszej planecie.
Ostatnim muzeum tego dnia była dla mnie National Gallery of Ireland, najważniejszy zbiór sztuki na wyspie. Moim największym odkryciem były świetne obrazy Jacka Butlera Yeatsa, brata arcysłynnego irlandzkiego poety. Nieco mniejsze wrażenie, ale na tyle duże, bym zapisał sobie ich nazwiska, zrobiły na mnie dzieła nieznanych mi wcześniej Irlandczyków: Johna Lavery'ego, Williama Leecha i Roderica O'Conora. Później nie po raz pierwszy przytrafił mi się "efekt Rembrandta" - po przejściu ogromnej galerii z wieloma pięknymi obrazami zapomniałem o wszystkim, co zobaczyłem, dla jednego, malutkiego płótna holenderskiego geniusza. Nie wolno robić w środku zdjęć, ale skoro Irlandczycy sami lubią się nazywać narodem rebeliantów, to...
Intensywny museum crawl dał mi się we znaki, więc przed kontynuacją tego dnia w pubach z przyjemnością poleżałem trochę wzorem wielu innych osób w parku St Stephen's Green, najpopularniejszym tego typu miejscu w Dublinie. Obecny kształt parku pochodzi z 1880 roku, ale już w 1627 istniał tu prywatny ogród. To przyjemna, żywotna przestrzeń miejskiej zieleni, może odrobinę zbyt miejskiej jak na mój gust. Atrakcją jest natomiast również otoczenie prostokątnego parku, będące esencją georgiańskiej architektury Dublina.
Po prawie całym dniu na nogach czułem się bardziej niż uprawniony do rozpoczęcia przedostatniego irlandzkiego wieczoru. By długo już nie szukać, wpadłem do pobliskiego klimatycznego pubu O'Donoughe's, gdzie rodził się jeden z podobno najsłynniejszych zespołów grających tradycyjną muzykę irlandzką: The Dubliners. Utrzymany w ciemnych, a nawet czarnych po prostu tonacjach, z charakterystyczną czarno-białą witryną, pub żyje z jakiegoś powodu głównie w podwórzu i w bocznej sali, podczas gdy główna sala z barem jest niezatłoczona i spokojna. Przyjemny, choć daleki od krajowej czołówki.
Po wyjściu z pubu, poszukując kolacji, raz pierwszy odczułem przekleństwo dublińskich wieczorów: obie okoliczne opcje knajpiane, jakie przygotowałem sobie na ten dzień, okazały się niewykonalne. Do mocno rekomendowanych w przewodnikach i Internecie barów i restauracji w Dublinie bardzo trudno dostać się z marszu. W czwartek skończyłem w odrobinę chłodnym w swym industrialnym wystroju lokalu Lemon & Duke, gdzie zjadłem jednak jednego z najsmaczniejszych burgerów w życiu (mimo umiarkowanie wymyślnego składu). Był też bezdyskusyjnie najdroższym burgerem w moim życiu (mam nadzieję, że nie tylko w dotychczasowym), przebijając obrońcę tytułu co najmniej dwukrotnie. Wspominałem już, że w rankingach najdroższych stolic Europy Dublin najczęściej ustępuje tylko Wiedniowi i stolicom skandynawskim (a i to nie zawsze)?
Posilony, udałem się na tułaczkę po popularnej dzielnicy tudzież dzielniczce Dublina, tak zwanego Temple Bar - serca miasta, siecii pieszych uliczek z wyjątkowym zagęszczeniem pubów, życia nocnego i ruchu turystycznego. Sercem serca jest... Temple Bar Pub, najsłynniejszy pub w mieście i tym samym najsłynniejszy pub w kraju. Fakt, że ma wspaniałą, czerwoną, ukwieconą i rozświatełkowaną witrynę i że wnętrze za nią nadąża wizualnie, nie jest niestety w stanie w pełni wynagrodzić faktu, że jest to lokal as touristy as possible. Niewielka korzyść z pięknych wnętrz, jeśli ledwo je widać, bo są zawalone przez masowych turystów, w dużej mierze - przepraszam za zdziadziałą bufonadę, ale skoro starałem się z kimś rozmawiać, to czuję się uprawniony do takich werdyktów - ludzi w wieku studenciackim, nieposzukujących klimatu i kultury, a po prostu imprezy. Muzyka i wybór alkoholu są skrojone również pod taki target, to znaczy śmiertelnie nudne, więc wypiłem tam niecałe piwo i zawinąłem się na północ. Po drodze na kwaterę wstąpiłem jeszcze na krótko do jednego pubu, który okazał się lekiem na całe zło, ale zostawiam go na później, bo w pełni doznałem go wieczór później.
Ostatni pełny dzień wykazał ciągłość z poprzednim - rozpoczął się kolejną przygodą z alkoholem. Nie ma w Dublinie bardziej popularnej atrakcji związanej z whiskey niż Jameson Distillery Bow St., była destylarnia Jamesona. Za dwa lata minie już pół wieku, odkąd jest tylko "była", a obecnie stanowi po prostu spore "centrum Jamesona", które oferuje różne formy zwiedzania. Podstawowy tour obejmuje mocno wyreżyserowaną (choć trzeba przyznać, że wyreżyserowaną nieźle, z sensownymi żartami) opowieść o historii Jamesona oraz technikach produkcji whiskey, w szczególności irlandzkiej, a także krótką degustację, w której dostaje się obok podstawki Jamesona nienazwaną whisky szkocką i bourbon, by zobaczyć spore różnice między tymi trzema. Wykupiłem też trochę bardziej spremiumizowaną degustację czterech różnych niepodstawowych wersji Jamesona, przeprowadzaną w mniejszym gronie w dawnym gabinecie Johna Jamesona. Sprawa średnio warta swojej ceny, bo Jameson robi whiskey wahające się w wąskim i w takim mieście jak Dublin niewartym zachodu przedziale między niezłymi a dobrymi. Ogólnie można sobie z czystym sumieniem podarować.
Jednym z rozlicznych chichotów historii, na jakie można się natknąć na całej Irlandii, jest fakt, że dwa największe i najwspanialsze kościoły Dublina są protestanckimi katedrami; żadna z nich nie jest więc dziś sakralnym sercem miasta. Mniejsza z dwóch, Katedra Kościoła Chrystusowego (Christ Church Cathedral), jest w całokształcie tym mniej imponującym kościołem, aczkolwiek tylko z zewnątrz może być najładniejszym w kraju. Nie tylko dzięki ciekawszej bryle z potężnymi przyporami i dobrym stosunkiem oszczędności do dekoracyjności, ale też dzięki przebiegającemu nad ulicą przejściu, które łączy katedrę z obecną siedzibą muzeum Dublinia. Nawet w najładniejszym zewnętrznie kościele Irlandii i tak najciekawsze jest wnętrze: gotyk wzniosły, intensywny, ale też bardzo pogodny dzięki jasnemu kamieniowi i dobremu doświetleniu głównej nawy. Katedra istnieje od 1030 roku, ale w XIX wieku została odrestaurowana i obecny lekki i pogodny charakter wnętrza jest tego efektem.
Przed odnalezieniem drugiej katedry zdążyłem jeszcze zaliczyć parę punktów. Najpierw w Sano Pizza sprawdziłem, czy Irlandczycy potrafią robić pizzę neapolitańską. Żeby nie przedłużać, mówię wprost - potrafią.
W bliskim sąsiedztwie pizzerii znajduje się dostojny, ale też stosunkowo kompaktowy ratusz miejski z drugiej połowy XVIII wieku w georgiańskim stylu. To jedna z bardzo nielicznych konkurencji, w których Dublin przegrywa z Belfastem.
Trochę czasu zajęło mi zlokalizowanie Zamku Dublińskiego, bo po pierwsze jest bardzo daleki od prawdziwego zamku (to reprezentacyjny rządowy pałac z XVIII wieku z jednym okazałym zamkowym akcentem w postaci okrągłej kamiennej wieży z blankami), a po drugie jest wciśnięty w cały kompleks budynków miejskich i rządowych. Znalazłszy wejście do środka z obszernego dziedzińca, można zwiedzić kilkanaście reprezentacyjnych pomieszczeń (wystawnych, ale w sumie wcale nie do przesady), przy czym najbardziej imponujące jest ostatnie: St Patrick's Hall, biało-granatowo-złota sala, gdzie nowi prezydenci Irlandii są zaprzysięgani.
Kilkadziesiąt metrów od zamku mieści się moim zdaniem najbardziej fascynujące z irlandzkich muzeów: Chester Beatty Library, kolekcja setek wspaniałych zabytkowych ksiąg i orientalnych przedmiotów, którą można by właściwie nazwać muzeum kaligrafii, introligatorstwa i kultury sakralnej w jednym. Przepotężny, inspirujący, dla każdego bibliofila przyprawiający o zawrót głowy zbiór wspaniale iluminowanych, kaligrafowanych i oprawionych woluminów przeważnie o średniowiecznym pochodzeniu (są tam jednak i starożytne manuskrypty). Z różnych stron świata i różnych kultur, ale ze szczególnym uwzględnieniem kręgu kultury islamskiej oraz dalekiego wschodu. Można się tam włóczyć godzinami. Wrzucam sporo zdjęć, bo mnie zachwycają, ale i tak jest to tylko jakiś odsetek wszystkiego, co można tam zobaczyć.
Intensywność wrażeń kulturalnych miała za chwilę tylko wzrosnąć, bo oto stał przede mną najwspanialszy i największy kościół całej Irlandii, dublińska Katedra św. Patryka, budowana w latach 1191-1270 na miejscu starszej świątyni z V wieku, w której patron Irlandii ochrzcił celtyckich wodzów. Z zewnątrz to kościół maksymalnie ciężki, grubo ciosany, niemal jak zamek. Największą uwagę skrada dzwonnica na planie kwadratu, zwieńczona spiczastym, ostrosłupowym, ale niemal stożkowym hełmem. Poza szybami i zegarem wbudowanym w wieże jest to czysty kamień, a właściwie czysty wapień. Wnętrze to mroczny, masywny, bezkompromisowy, twardy, brudny, stary, przygniatający gotyk, surowy, ale jednocześnie bardzo ożywiony przez wszędobylskie zwielokrotnione ostrołuki, drobiazgowe witraże, kolorową posadzkę, ozdobne drewniane stalle i zatknięte nad nimi flagi. Zupełnie inaczej niż w Katedrze Kościoła Chrystusowego, tutaj światła wpada niewiele, co doskonale współgra z przybrudzonymi, starymi ścianami tej budowli. Wyłamuje się z tego wszystkiego wyraźnie współcześniejsza, odnowiona sala w absydzie.
Parę kroków od katedry znajduje się mało znana, a jedna z ciekawszych atrakcji Dublina: Marsh's Library, oryginalnie zachowana i ciągle funkcjonująca biblioteka, założona w 1701 przez arcybiskupa Narcissusa Marsha. Od tamtej pory jej wygląd nie uległ zmianie, nie licząc elektryfikacji i tak dalej. Nie jest aż tak imponująca jak biblioteka w Trinity College, aczkolwiek ciężko je porównywać; ta jest bardzo kameralna, nie olśniewa aż tak wizualnie, ale klimatem nawet wygrywa. Nie wolno robić zdjęć, więc zrobiłem tylko jedno, które niespecjalnie oddaje piękno tego miejsca.
Jeśli chce się zgłębić w Dublinie historię irlandzkiej whiskey tylko raz, najlepiej zrobić to w Teeling Distillery, destylarnię otwartą w 2015 roku, ale nawiązującą do zakładu otwartego w 1782 roku przez Waltera Teelinga. Nowa destylarnia mieści się zresztą niedaleko starej i została założona przez Jacka i Stephena Teelingów, potomków Waltera. Mimo młodości zakład działa bardzo prężnie i oferuje ekscytujący tour po destylarni, zakończony różnymi wariantami degustacyjnymi. Single malty Teelinga robią znakomitą robotę, a whiskey leżakowana przez bodaj 22 lata w beczkach po rumie jest póki co najlepszą irlandzką, jaką piłem (choć trzeba podkreślić, że oczywiście nie jest to destylat powstały w tej destylarni). Na butelkę się nie skusiłem, za to namówiłem na wydanie na nią 300 euro pewnego przesympatycznego Szwajcara, z którym w towarzystwie nie mniej sympatycznego Żyda spędziłem jeszcze godzinę na dyskusjach o alkoholu i podróżach.
Ostatniego wieczora nie chciałem się rozdrabniać, tylko spędzić go w większości w pubie z najlepszą atmosferą, ale skoro byłem jeszcze w centrum, to na przystawkę wszedłem do pubu Long Hall, jednego z bardziej barokowych, wystawnych w jakim byłem. Lustra, szkła, kryształy, drewno, czerwona farba i złote ozdobniki. Przepych, ale i atmosfera niezła.
W piątkowy wieczór centrum Dublina jest jedną wielką imprezą i nie sposób dostać się do znanej knajpy z ulicy. Odbiłem się od różnych drzwi pięć razy, by poddać się i skończyć z powrotem w J.W. Sweetman Brewery, gdzie byłem pierwszego dnia. Posiliłem się bardzo smacznym dublińskim daniem Bacon & Cabbage, które mocno koresponduje sobie z polską kuchnią, i ziściłem połowę mitu o tym, że w dublińskim pubie można jednego wieczora pogadać z profesorem i bezdomnym. Istotnie przy barze zaszczycił mnie niezwykle interesującą rozmową 73-letni profesor psychologii z samego Trinity College. Bezdomnego miałem już nie spotkać, aczkolwiek w następnym pubie uciąłem sobie pogawędkę z dwoma dżentelmenami podchodzącymi nieśmiało pod status meneli - odrobinę mniej interesującą, ale wciąż całkiem serdeczną.
A tym następnym i ostatnim już moim pubem był nieopisywalny Cobblestone, wizualnie całkowicie zwyczajny, ale atmosferą absolutnie wspaniały. Położony na uboczu, autentyczny, tętniący życiem, z najlepszymi sesjami tradycyjnej muzyki i z serdecznymi lokalsami. Z jednym z nich, rodowitym dublińczykiem gdzieś między 60. a 70. rokiem życia, przegadałem przy paru kieliszkach Powersa i Redbreasta dwie godziny wieczoru. Co też Dublin robi z ludzi.
Ostatni dzień był krótki, bo odlatywałem z wyspy popołudniem. Na dobry początek pojechałem się obejść smakiem u bram Kilmainham Gaol, najsłynniejszego więzienia w kraju, zbudowanego w 1796 roku i pełniącego swoją funkcję do odzyskania przez Irlandię niepodległości. Niestety umknął mi jakoś fakt, że popularność tej atrakcji uniemożliwia wejście bez rezerwacji i to ze sporym wyprzedzeniem, więc rzuciłem tylko okiem na mury.
Śliczną aleją dotarłem stamtąd w parę minut do Irish Museum of Modern Art. Byłem już w niejednym muzeum sztuki współczesnej, od bardzo atrakcyjnych po mocno absurdalne: dublińskie jest zdecydowanie po drugiej stronie, właściwie jeden wielki humbug i nie tyle płycizna, co wprost płaszczyzna artystyczna. Nie spodziewałem się tego po takim mieście jak Dublin. Sam georgiański budynek muzeum z obszernym dziedzińcem za to jest bardzo ładny.
Na sam koniec przygody z Dublinem i przygody z Irlandią zostawiłem sobie najczęściej odwiedzaną atrakcję miasta i poza Klifami Moheru również kraju: Centrum Guinnessa w pobliżu gigantycznego, rozbudowywanego od XVIII wieku browaru Guinnessa (którego się nie da zwiedzić). Świątynia poświęcona najsłynniejszemu produktowi Irlandii ma klimatyczny kontekst kompleksu przemysłowych zabudowań z dawnych czasów z ciemnej, przybrudzonej cegły. Samo centrum, rozlokowane na blisko dziesięciu rozległych piętrach, to prawdziwa machina marketingowo-turystyczna, bardzo dopracowana i stworzona z ogromnym rozmachem. Właściwie można odnieść tu wrażenie, że Guinness jest instytucją potężniejszą i ważniejszą od samego państwa irlandzkiego. Moje wrażenia z wizyty są średnie, bo nie do końca umiem zaakceptować swoistą dysproporcję tego wszystkiego: gigantyczny hałas wokół dość prostego i tylko niezłego piwa, które jest tu na różne sposoby (fakt, że mało pretensjonalne, ale jednak) kreowane na ostateczne zwieńczenie sztuki piwowarskiej, żeby nie powiedzieć ostateczne zwieńczenie dzieła rąk ludzkich. Na zamkniętej degustacji wszystkich piw warzonych przez Guinnessa czułem się wręcz głupio. Dla budynków, dla legendy, a choćby dla widoków z panoramicznego baru na najwyższym piętrze, mimo wszystko zdecydowanie warto ten punkt odwiedzić.
I to tyle. Pozostało już tylko opuścić Irlandię z obietnicą, że wrócę tam jeszcze kiedyś chociaż na parę dni. Co najmniej klifów Slieve League wprost nie wyobrażam sobie nie zobaczyć już nigdy w życiu: będą za mną chodzić i przypominać o sobie bez końca. Lista miejsc, które bardzo chciałbym zobaczyć raz jeszcze, jest jednak dużo dłuższa. Irlandia to niedoceniany, wspaniały kraj, który gwarantuje masę pięknych wrażeń, zwłaszcza jeśli podróżnik ośmieli się wyściubić nos poza standardowy Dublin i ruszyć w trasę.
Jako że w pierwszym wpisie wyczerpująco opisałem swoje wrażenia ogólne z tej podróży, nie będę się silił na jakieś podsumowania. Zamiast tego wyliczę, czego nie udało mi się zobaczyć i doświadczyć, a co być może w odległej przyszłości nadrobię. Przede wszystkim zabrakło mi irlandzkich wysp ze szczególnym uwzględnieniem Skellig Islands, Aran Islands i Achill Islands. Dobrze byłoby też przyjrzeć się wnętrzu wyspy, bo poruszałem się głównie wzdłuż wybrzeża. Pozostałe punkty dotyczą już miejsc, wokół których się mniej lub bardziej zakręciłem. Chciałbym na przykład zaznać konkretniejszej wędrówki po parkach narodowych Killarney, Connemara i Glenveagh, w których wprawdzie byłem, ale na godzinę do dwóch, podczas gdy każdy zasługuje na co najmniej osobny dzień; szkoda też, że nie zdążyłem zobaczyć cmentarza Carrowmore. Niewiele mniej szkoda, że po wspaniałych muzeach Dublina musiałem poruszać się w dość szybkim tempie, zamiast kontemplować eksponaty. Fajnie byłoby też spędzić swobodny, nieograniczony wieczór w pubach w Galway, bez perspektywy pobudki o szóstej i dziesięciu godzin drogi następnego dnia. A najbardziej z tego wszystkiego ucieszyłbym się z dłuższego czasu spędzonego na klifach Slieve League, być może tym razem nie przy porannym, a przy zachodzącym słońcu.
Komentarze
Prześlij komentarz