Duke Ellington: "Far East Suite"

1967

Paradoksalnie swoją najlepszą bigbandową muzykę Ellington mógł stworzyć w ostatniej dekadzie życia, kiedy nie tylko jego jazz wyszedł już dawno z mody, ale i jazz w ogóle powoli wychodził. Ten album jest zaskakująco rześkim i nadążającym za współczesnością wyskokiem, przy którym jednocześnie stary mistrz nie porzucił swojego stylu jak na Money Jungle, a jedynie zabarwił dalekowschodnimi motywami i odświeżył (rozluźnił) od strony kompozycji. Krótko mówiąc, w efekcie jest to połączenie potężnego bigbandowego pieprznięcia, naprawdę ślicznych orientalnych melodii i kunsztownego, czasem dość poszukującego popisu budowania faktury i brzmienia. Są utwory świetne (jak Tourist Point of View z tajemniczą atmosferą i kontrapunktową melodyką, Mount Harissa z przepięknym, barwnym, multinastrojowym motywem fortepianowym Ellingtona czy głośne i melodyjne Blue Pepper o barokowym rozmachu i bogatej fakturze), są też zupełnie bagatelne, ale nawet te ostatnie są osobnymi, odmiennymi od reszty, godnymi uwagi dziełkami - nie ma więc też nudy i powtarzalności, nawet jeśli jest to mimo wszystko muzyka w miarę przewidywalna w obrębie poszczególnych kawałków. Nie bierze mnie to w stu procentach, bo choć tu i ówdzie Ellington wplata jakieś głębsze akcenty, to ciągle sporo tu post-swingowej zabawy i próżnej widowiskowości, ale kunszt kompozycyjny, dopracowanie każdej sekundy i umiejętność prowadzenia zespołu jest u Ellingtona w jazzie niemal niezrównana i słucha się tego dość rozkosznie.


7.5/10

Komentarze