Irlandia Północna: część II. Szklanki, bomby i dzwony

Podróż po całej Irlandii była generalnie dość radosnym przeżyciem. Zdarzało się trochę momentów melancholijnych, nostalgicznych, natura potrafiła przytłaczać swoją potęgą, ale większość wyspy jest baśniowa, bajeczna, ekstatyczna, radosna i zaprawiona przynajmniej odrobinką sielankowości. Irlandia to z grubsza wyśmienicie pozytywne, optymistyczne miejsce, a nawet te melancholijne, nostalgiczne czy nawet lekko niepokojące miejsca są na swój sposób pozytywne. Przez ponad dwa tygodnie podróży odkryłem tylko jeden jedyny wyjątek w tym schemacie: okazała się nim stolica Irlandii Północnej i drugie największe miasto na wyspie po Dublinie.

Belfast historycznie kojarzy się z dwoma motywami i oba te motywy ma już z grubsza za sobą. Miasto zaczęło się rozwijać na początku XVII wieku, by w epoce przemysłowej stać się przepotężnym ośrodkiem włókienniczym i stoczniowym (to tutaj powstał Titanic, na którym w dużej mierze zasadza się dzisiejsza turystyka Belfastu) - to pierwsze jego oblicze. Drugie jest dużo świeższe: po drugiej wojnie światowej miasto zaczęło podupadać, a na dobitkę stało się stolicą nie tylko Irlandii Północnej, ale i The Troubles, czyli około trzydziestoletniego konfliktu między nacjonalistami a unionistami (w skrócie), który przyniósł śmierć ponad 3,5 tysiąca ludzi (blisko 50 tysięcy zostało rannych). Od późnych lat 60. do porozumienia wielkopiątkowego w 1998 roku cała Irlandia Północna uchodziła za niebezpieczne miejsce, ale Belfast uchodził za nie w szczególności.


Wielkiego przemysłu już nie ma i terroryzmu też (no, tak prawie - nawet w tym roku znaleziono bombę podłożoną pod samochód policyjny, do podłożenia której przyznała się New IRA), ale klimat miasta moim zdaniem ciągle ma sporo z jednego i z drugiego. Jedno drugie zresztą skutecznie napędza. Portowe, przemysłowe - czyli niezbyt przyjazne, ciut obskurne, zimne, mało estetyczne - zabudowanie Belfastu jest doskonałą scenerią dla terrorystycznego kotła i podsyca wyobraźnię odwiedzającego, który musi być osobą bardzo bezrefleksyjną, żeby nie poznać choćby na miejscu trudnej przeszłości miasta, która trąbi z murali, muzeów, tablic pamiątkowych. To może nie tak, żebym czuł się w tym mieście zaszczuty - jego specyfika czyni jest zresztą wyjątkowym w swoim trudnym klimacie - ale to jedno jedyne miejsce na Irlandii, co do którego na pytanie, czy chciałbym tu kiedyś zamieszkać, odpowiedź byłaby natychmiastowa i negatywna.



Mimo to jest miejscem bardzo interesującym i zdolnym zająć odwiedzającego na długo, na pewno na znacznie dłużej niż ja mu poświęciłem, czyli niecałą dobę. Ulice Belfastu sprawiają często posępne, niezbyt ładne wrażenie, ale jest wiele pojedynczych budynków, które są skończenie piękne, a i nierzadko ich wnętrza mają się czym pochwalić. No i to jedno z najlepszych miejsc na całej wyspie do poszlajania się po pubach. Od tego zresztą zacząłem, docierając do Belfastu wczesnym wieczorem. W drodze do pierwszego pubu poznałem jedną z większych ulic miasta, przy której poza standardową bezduszną blokową zabudową jest też trochę piękna. Poniższy budynek to Church House, siedziba Kościoła Prezbiteriańskiego w Irlandii (najpopularniejszy odłam protestantyzmu w Irlandii Północnej), wzniesiony w 1905 roku. Bardziej niż z funkcjami duchownymi kojarzy mi się z sądem, i to takim specjalizującym się w wyrokach kary śmierci. Mroczny gotycki gmach, ale też piękny, zwłaszcza dzięki wspaniałym oknom.


Naprzeciwko stoi zupełnie inne oblicze piękna architektury: leciutki, uroczy budynek opery, wybudowanej w cukierkowym wiktoriańskim stylu w 1895 roku. Niecałe sto lat później wybuchały tu już niejednokrotnie bomby podłożone przez IRA.


Bardzo niedaleko znajduje się też najsłynniejszy pub całego miasta i jednocześnie pełnoprawny zabytek: The Crown Liquor Saloon. Wzrok przyciąga już sama fasada z 1885 roku, udekorowana wspaniałą kolorową ceramiką i witrażami. Jeszcze lepsze jest wnętrze z 1898, które czyni to miejsce chyba najbardziej wystawnym pubem na całej wyspie. Po lewej stronie od wejścia zachwyca bar z arkadowymi drewnianymi wnękami i kolorowym szkłem, po prawej drewniane wykończenie ścian "przedziałów", w których mogą skryć się goście pragnący odosobnienia. Nawet podłoga i sufit są piękne. Pod względem atmosfery nie jest to jednak jakaś rewelacja (choć jak na pub-atrakcję turystyczną spodziewałem się, że będzie dużo gorzej), więc ruszyłem w dalszą drogę.











Przed pogrążeniem się w pubbingu trzeba było coś zjeść. Trafiłem do kameralnej, bardzo przyjemnej restauracji Darcy's Belfast, gdzie wchłonąłem bagatelną przystawkę w postaci soda bread z zapiekanym irlandzkim serem oraz drugi i ostatni w tej podróży, zupełnie niebagatleny lamb shank, który ustąpił temu z Galway, ale był świetny.




Po drodze do następnego pubu wpadł mi w oko monumentalny ratusz miejski w widowiskowej wieczornej odsłonie.






The John Hewitt, pub nazwany na cześć irlandzkiego poety z Belfastu, istnieje "zaledwie" 20 lat i jest raczej takim pubem powszednim, nie wyróżnia się przesadnie niczym szczególnym. Skąpany w czerwonej farbie i ciemnym drewnie, w godzinach już konkretnie wieczornych gościł zaledwie kilku klientów (mimo to pozwolił sobie na pana z gitarą, który całkiem przyjemnie interpretował popularne piosenki). Kameralnie; jak na Irlandię nic wielkiego, natomiast wybór piw dużo ciekawszy niż w większości pubów. Skusiłem się na świetny, wyrazisty stout mleczny z Galway Bay Brewery.








Nie bez przyczyny ludzi zbiera skuteczniej pobliski Duke of York, gdzie zakończyłem wieczór. Pub w tym miejscu prowadzono podobno od dwustu lat, ale w 1972 roku został zniszczony w bombowym ataku terrorystycznym (choć nie był docelowym obiektem zamachu). Od lat 80. prowadzony jest przez jednego właściciela Williego Jacka, który od dawna aż po dziś dzień zbiera zabytkowe pubowe reklamy (w formie tablic, luster, podkładek, talerzy) i zdjęcia, którymi Duke of York jest spektakularnie poobwieszany. Mimo że to środek tygodnia, główna sala była zatłoczona i dźwięczna podniesionymi głosami i muzyką. W drugiej, dzięki wszędobylskim lustrom wprost błyszczącej od świateł, było miejsce dla osób potrzebujących trochę przestrzeni i spokoju dla siebie. W tym mnie, bo jakoś z Północnymi Irlandczykami kontakt mi nie szedł.










Nie umiałem się jakoś w Belfaście wyspać. Dość wcześnie rano ruszyłem w stronę czegoś w rodzaju miejskiej starówki, choć bez wiedzy o tym na pewno bym temu miejscu takiego statusu nie przyznał. Główną atrakcją tej przestrzeni są tzw. entries, wąskie uliczki, które w XIX wieku tętniły życiem. Dziś niektóre z nich przypominają przejścia pomiędzy fabrykami, inne są rewitalizowane i obrastające usługami.





Kierując się w stronę rzeki trafiłem jeszcze na Albert Memorial Clock, bigbenowatą wieżę zegarową, zbudowaną w 1865 roku ku pamięci męża królowej Wiktorii. Jest podobno lekko krzywa, ale na tyle lekko, że tego nie dostrzegłem.


Nad rzeką Lagan Belfast daje trochę oddechu, mimo że zabudowania wzdłuż niej nie są jakieś niewiarygodnie piękne. Mimo wszystko miło było wynurzyć się z ciasnych, wysoko zabudowanych, idealnych na atak terrorystyczny uliczek.




Kierując się ku największej atrakcji miasta, sfotografowałem po drodze SS Nomadic, pasażerski statek parowy zbudowany w stoczni Belfastu w 1911 roku, który już w kolejnym roku wykonał zadanie dostarczenia części pasażerów na pokład Titanica. Obok niego postawiono wrak kadłuba jakiegoś innego statku, którego tożsamości z racji kiepskiego fizycznego samopoczucia po średnio udanej nocy nawet nie ustaliłem.




Najbardziej obleganą atrakcją turystyczną Belfastu i chyba całej Irlandii Północnej (z wyłączeniem atrakcji przyrodniczych) jest Titanic Belfast, olbrzymie muzeum-pomnik-centrum poświęcone historii słynnego statku, który powstawał właśnie w stoczniach Belfastu w latach 1909-1912. Wydarzeniem jest już sam budynek muzeum (szczerze mówiąc moim zdaniem nawet większym od wnętrza, ale przyznam, że historia Titanica bardzo umiarkowanie rozbudza moją ciekawość, być może przez popkulturową tandetę, jaką obrosła): przepiękna perełka architektury, mająca imitować w swobodny sposób krę lodową. Wnętrze może zająć na parę godzin, jest zrobione z rozmachem i bogate, chociaż jak na mój gust jest to muzeum już przesadnie multimedialne (no i strasznie zatłoczone). Dowiemy się w nim wiele nie tylko o Titanicu, ale i o historii samego Belfastu, szczególnie z okolic przełomu XIX i XX wieku. Niczego sobie są też widoki na port.
















Z powrotem po drugiej stronie rzeki odwiedziłem najsłynniejszą świątynię Belfastu, katedrę św. Anny, której budowa rozpoczęła się niewiele wcześniej niż Titanica, bo w 1899 roku, a zakończyła dopiero w 1981. Z pierwszych lat budowy pochodzi tylko główna nawa oraz dwie nawy boczne: i a część kościoła jest bardzo ładna, przyjemnie masywna i jednocześnie łagodna dzięki łukom i różowawemu kamieniowi. Transept i prezbiterium ukończono dużo później, co niestety widać i co zrodziło wrażenie chaotycznego kontrastu i niespójności.







Najbardziej imponującym zabytkowym budynkiem miasta jest ratusz miejski z 1906 roku, łączący monumentalny klasycyzm z wiktoriańską dekoracyjnością. Symetryczny, rytmiczny, widoczny z daleka dzięki swojej wspaniałej kopule, bez kompromisów symbolizuje dawną potęgę Imperium Brytyjskiego. Również wnętrze jest obiecujące, ale nie starczyło mi czasu na tour, musiałem zadowolić się uchwyceniem kopuły od środka.








Przed opuszczeniem centrum Belfastu zdobyłem się jeszcze na mało irlandzkie obiadośniadanie w postaci kanapek na ciepło w kubańskim stylu w Cuban Sandwich Factory, które wyglądały niepozornie, ale były naprawdę wyśmienite.


Kawałek na południe od centrum stolicy znajduje się największe muzeum Irlandii Północnej - Ulster Museum. Zaplanowałem na nie godzinę, spędziłem w nim dwie, a chciałbym spędzić co najmniej cały dzień, bo gwarantuje moc atrakcji z najróżniejszych dziedzin. Najbardziej urzekła mnie chyba sztuka (bez)użytkowa (od 3. do 8. z poniższych zdjęć), ale są też zajmujące sekcje archeologiczne, historyczne, przyrodnicze i galeria obrazów, w której natrafiłem nawet na obraz Jacoba van Ruisdaela. Świetne miejsce - prawdę mówiąc jeśli kogoś nie podnieca historia Titanica i nie ma za dużo czasu w Belfaście, to polecam zobaczyć tamtą atrakcję tylko z zewnątrz, zaoszczędzić 20 funtów i przeczesać dogłębnie Ulster Museum, które jest całkowicie darmowe.






















Tuż obok muzeum mieści się piękna palmiarnia z pierwszej połowy XIX wieku. Oglądana przy słonecznej pogodzie była miłym, pozytywnym akcentem na sam koniec przygody z miastem, które mnie nie zafascynowało i nie przytuliło, ale było ważnym doświadczeniem.





Do zakończenia całej przygody z Irlandią Północną ciągle mi natomiast brakowało jeszcze ostatniego akcentu. Czekał on na mnie w Armagh, niedużym mieście na południowy zachód od Belfastu: najbardziej oddalone od mórz i oceanów miejscu w tym kraju, do jakiego dotarłem. To tutaj święty Patryk w 445 roku postawił pierwszy kamienny kościół w historii Irlandii i wyznaczył Armagh jako religijne centrum wyspy, którym jest i dziś, pełniąc funkcję siedziby dwóch największych ugrupowań religijnych na wyspie: kościoła katolickiego i anglikańskiego Kościoła Irlandii.


Te dwie posiadające na Irlandii trudną, konfliktową wspólną przeszłość odłamy chrześcijaństwa koegzystują w Armagh, spoglądając na siebie z właściwych sobie świątyń, reprezentacyjnie położonych na wzgórzach. Nieco paradoksalnie tam, gdzie słynny święty zbudował swój kościół, stoi dzisiaj nie katolicka, a protestancka katedra św. Patryka - od XIII wieku, przy czym w obecnej formie tylko od pierwszej połowy wieku XIX. Z zewnątrz to mały, właściwie niczym niewyróżniający się w tym kraju neogotycki kościółek. W środku nawy są jeszcze zwyczajniejsze i uwspółcześnione, natomiast już część prezbiterialna robi wrażenie piękną nastawą, wspaniałymi kamiennymi zdobieniami i witrażami. Mimo wszystko kościół stojący na najbardziej kultowym religijnie miejscu na wyspie robi dużo mniejsze wrażenie od wielu, wielu innych świątyń Irlandii.









Katolicka katedra św. Patryka to kościół zupełnie innego kalibru, który okazał się doskonałym zakończeniem przygody z Irlandią Północną. Jest bowiem moim zdaniem jej najbardziej imponującą atrakcją z wyłączeniem Grobli Olbrzyma. Budowana w latach 1838-1873 z zewnątrz wygląda właściwie na jeszcze jeden neogotycki irlandzki kościół: ze wspaniałym maswerkiem głównego okna fasady i groźnie spiczastymi dzwonnicami, ale poza tym w zasadzie odrobinę zachowawczo. Szary kamień i stosunkowo powściągliwe podejście do ornamentu zostaje w środku zastąpione przez niepohamowaną dekoracyjność, barwność, pogodność i świetlistość. Kościół ma wspaniałe formy architektoniczne; to bardzo soczysty, radosny, ornamentacyjny gotyk, a jednocześnie wciąż bardzo gotycki: silnie wertykalny i naostrzony. Dość spojrzeć na wspaniale zdobione ostrołukowe przejścia pomiędzy nawami, na ślepe bifory ponad nimi, na maswerki, na fascynujące sklepienie głównej nawy i bardziej standardowe, ale również piękne sklepienia naw bocznych. Cechą szczególnie wyróżniającą ten kościół jest natomiast fakt, że niemal każdy metr kwadratowy jego ścian, a także nie licząc naw bocznych sklepienia, pokryty został przepiękną, wielobarwną, przyprawiającą o zawrót głowy mozaiką. Jeśli komuś tego mało, są jeszcze cudowne witraże, imponująca nastawa czy genialne wprost organy. Ktoś mógłby powiedzieć o bizantyjskim przepychu, ale mi się w tym wnętrzu zrobiło jednocześnie pogodnie, natchnienie i spokojnie. Niektóre kościoły tak na mnie działają, ale bardzo rzadko w stopniu porównywalnym do tego, co jest zaskakujące, bo ciągle byłem po feralnej nocy w Belfaście i coraz mocniej bolała mnie głowa. Rywalizację ogólnoirlandzkich kościołów katedra miała przegrać, ale dopiero przedostatniego dnia podróży, w Dublinie.


















Pozostało już tylko odliczyć co do pensa pozostałe mi brytyjskie monety i za dokładną kwotę zatankować auto na stacji przy "granicy" irlandzko-irlandzkiej, by pozbyć się zbędnej mi już waluty.

Z radością witałem z powrotem Irlandię, w której czułem się dużo lepiej, ale Irlandię Północną zostawiałem za sobą jako naprawdę fascynującą przygodę, mimo że dość krótką. Z dystansu nie przychodzi mi lepszy opis tego kraju niż po prostu: mieszanka Irlandii i Zjednoczonego Królestwa ze zdecydowaną przewagą tego drugiego. Wydaje mi się, że zrealizowałem swój plan w stu procentach i nie przypominam też sobie, bym przy układaniu go odpuścił ze szczególnym żalem jakieś miejsce, choć jestem pewien, że zwłaszcza północnoirlandzka natura ma dużo więcej do zaoferowania niż te trzy punkty na krzyż, w których się z nią zapoznawałem. Mimo to jeśli uda mi się kiedyś tu wrócić, to będzie mi chyba zależało przede wszystkim na tym, by jeszcze raz zobaczyć te najwspanialsze miejsca i poświęcić im tym razem więcej czasu: oddać się dłuższej zadumie i kontemplacji natury na Grobli Olbrzyma i okolicach północnego wybrzeża, przeczesać dogłębnie i bez pośpiechu Ulster Museum, połazić po katolickiej katedrze św. Patryka i przyjrzeć się każdemu jej niuansowi, ślamazarnie podelektować się piwem we wspaniałych pubach Belfastu, może przetestować puby w Derry, które mnie niestety ominęły. Miejsc w Irlandii Północnej, do których będę wzdychał z tęsknotą, jest znacznie, znacznie mniej niż takich miejsc w Republice Irlandii. Znacznie mniej nawet uwzględniając proporcje powierzchniowe tych krajów. Ale na pewno warto przywieźć ze sobą trochę funtów, jeśli już zamierza się wylądować na jakiś czas na wyspie. Gotyckie kościoły, cuda natury i puby to jedne z najważniejszych filarów jej piękna i klimatu, a choć Irlandia Północna nie wygrała w żadnej z tych kategorii, to w każdej wystawiła arcysilnych reprezentantów.

Komentarze