Morphine: "Good"

1992

Dość prosty, dość lekki, niezobowiązujący, rozrywkowy album, dla mnie jednak o nieodpartej sile przyciągania, mimo że na pierwszy rzut oka to po prostu zestaw erotyzujących, powolnych piosenek o przejrzystej i nawet sztampowej strukturze. W gruncie rzeczy jest jednak czymś więcej nawet od strony formalnej, a choć wciąż nie czymś wielkim, to świetny już efekt przybiera w warstwie atmosfery.

Cała płyta utrzymana jest może nie w radykalnej, ale mimo wszystko w oryginalnej i konsekwentnej konwencji, w której za praktycznie całe brzmienie odpowiadają instrumenty basowe lub zachowujące się basowo, przede wszystkim ascetyczna gitara basowa, szereg grających niskie dźwięki saksofonów i ciężka perkusja. Ta przestrzeń jest nie tyle tłem dla pociągającego, melodyjnego, nabrzmiałego uczuciem wokalu, co osobnym od niego bohaterem, mimo że podporządkowana jest tej samej harmoniczno-rytmicznej strukturze. Poza tymi dwoma światami nie ma już nic, nie licząc drobnych wyjątków - choć to album stricte z rockowego uniwersum, to gitara elektryczna została z niego wyrzucona. Taki kurs brzmieniowy sprawia, że jest to album z jednej strony bardzo ascetyczny, lekki i gładki, a z drugiej bardzo mięsisty, i to osobliwe połączenie leży u podstawy jego klimatu, tak rozkosznego i natychmiast przenikającego do krwi odbiorcy, że doskonale pasującego do nazwy zespołu. W klimacie tym są ogromne (prawdę mówiąc, jedne z największych w historii muzyki) dawki erotyki, szczypta niedrażniącej melancholii i sympatycznego mroku, przyjemność, miasto, wieczór, deszcz; kojarzy mi się trochę z niektórymi obszarami soundtracku do Twin Peaks. Dodajmy do tego parę nieoczywistych momentów harmonicznych i melodycznych i jest przemiło. Nie jest to typ muzyki, jaki najbardziej mnie pociąga, ale w swoim osobliwym typie jest to album właściwie mistrzowski.



7.5/10

Komentarze