Horace Silver: "Song for My Father"
1965
Z albumów z jazzem grzecznym i bezpiecznym ten jest jednym z najbardziej udanych. To nagrania, które od pierwszej do ostatniej sekundy niczym nie zniechęcą nawet laika, a w roku, w którym Coltrane wydaje A Love Supreme, a Ayler Spiritual Unity można taką muzykę śmiało nazwać albo konserwatywną, albo nawet wsteczną. Bez grząskich harmonii, bez bardzo intensywnych, wirtuozerskich czy ekwilibrystycznych solówek, bez niepokoju - a jednak i tak dało się jeszcze robić imponujący, klasowy jazz. Rozkoszna jest gładkość tego materiału przy jednoczesnym uniknięciu miałkości. Wszystko jest lekkie, przyjemne, melodyjne i oszlifowane, ale bogactwo niuansów czyni uważny odsłuch przeżyciem bardzo interesującym. Wszędzie roi się od inteligentnie wplecionych latynoamerykańskich idiomów, prawie każdy kawałek ma śliczny temat o wyrafinowanej melodyce, bardzo pociągająca jest rytmika Silvera, również nie bez wpływów latino; wszystko jest niezwykle spójne, a gra lidera to subtelna maestria bez popisywania się, która często przekłada spójność nastroju ponad narcystyczną błyskotliwość. I nie jest to muzyka czysto rozrywkowa; jeśli ktoś się dogłębnie nie wsłucha, to połknie wszystko bardzo gładko, ale w niuansach czają się nieco mroczniejsze atmosfery i zagrywki.
Esencją tego albumu są leniwe, niemal cool jazzowe serenady z latynoamerykańskimi naroślami, które zajmują większość materiału. Bardziej niż tę bardziej przebojową, tytułową, cenię świetny, nawet minimalnie awangardowy w swojej ascetyczności kawałek Calcutta Cutie, praktycznie one man show Silvera. Pianista prezentuje niesztampowy, bardzo klimatyczny, powolny styl gry, a w kompozycji bawi się harmonią. Bardzo dobre są też dwa żywsze, hard bopowe kawałki, wyposażone w nieco odważniejsze solówki Silvera i Joe Hendersona, zwłaszcza na The Natives Are Restless Tonight. Ta muzyka to jak śmianie się w twarz genialnej awangardzie tamtych lat, ale nie umiem jej nie lubić.
Komentarze
Prześlij komentarz