Hiszpania, akt I: część IV. Granada, czyli ostatni pocałunek Maura

Gdyby chcieć wybrać jeden rok jako najbardziej doniosły w historii danego państwa, to w przypadku Hiszpanii byłby to pewnie rok 1492. To jedna z kluczowych kombinacji cyfr do zapamiętania na lekcjach historii na całym świecie, bowiem to wówczas Krzysztof Kolumb jako przywódca hiszpańskiej ekspedycji odkrywa Amerykę, a dokładniej amerykańskie wyspy; dzieje się to jesienią. 1492 dla Hiszpanów nabiera rozpędu już jednak od samego początku - 2 stycznia władcy Izabela i Ferdynand odbijają ostatnie ziemie na półwyspie iberyjskim, które ciągle znajdują się pod muzułmańskim panowaniem i definitywnie kończą prawie osiemsetletnią historię islamskich rządów w zachodniej Europie. Te ziemie to miasto Granada, wokół którego przez poprzednie ćwierć tysiąclecia rozpościerał się Emirat Granady - ostatni, niewielki w porównaniu, ale wciąż pełen przepychu spadkobierca kordobańskiego kalifatu.

Miasto to ponad pół tysiąclecia później odkrywam jako jedno z najpiękniejszych na świecie, które zawsze już będzie mi siedzieć w głowie i kusić, bym wrócił. Było to jedno z moich podróżniczych zaskoczeń, że to Granada aż tak mi się spodobała. Prawdę mówiąc, okazało się moim ulubionym miastem całej Andaluzji, pokonując nawet Sewillę. Spodziewałem się trochę, że poza Alhambrą jest to miejsce umiarkowanie - jak na andaluzyjskie standardy - interesujące i piękne. Oczywiście wyrażenie "poza Alhambrą" jest komiczne, bo ciężko mówić o mieście w oderwaniu od znajdującego się w nim najcenniejszego w Europie - a może i paradoksalnie na świecie - arcydzieła islamskiej architektury. Jednak fakt, że często mówi się w pierwszej kolejności o Alhambrze, a nie o Granadzie, coś mi sugerował, podobnie jak parę innych tropów.






Ale nie: tak jak Alhambra jest budowlą-cudem świata, tak i Granada jest miastem-cudem świata, bo na swojej głównej atrakcji, która spogląda na miasto ze wzgórza, wcale się nie kończy. Nie kończy się na Alhambrze: bo jest jeszcze na przykład zabytkowa, osobno wpisana na UNESCO, arabska dzielnica Albaicín, wyjęty z innego świata gąszcz wąskich i stromych uliczek, gdzie na każdym rogu czyha mauretańska herbaciarnia czy knajpa albo sklep z mauretańskim rękodziełem. Nie kończy się na klimatach islamskich, bo ma jedne z najpiękniejszych katolickich kościołów w Andaluzji. Nie kończy się na architekturze - ma ożywione życie nocne w swoich tabernach, gdzie zachował się cudowny, będący już na wymarciu zwyczaj podawania darmowych tapas do każdego zamówionego kieliszka lub szklanki alkoholu. W ogóle z wielką żywotnością łączy wciąż pewną kameralność w porównaniu z gigantami takimi jak Sewilla czy Walencja (mając 230 tysięcy mieszkańców, jest czwartym miastem Andaluzji). I choć nowsze centrum miasta ma swoje wady, a nawet w dość strategicznym miejscu potwornie brzydki budynek - dla mnie Granada wygrała.











Przed przejściem do pokazania, jakie piękne rzeczy kryją się w tym mieście, warto pokusić się o trzy zdania o etymologii. Granada to po hiszpańsku znaczy po prostu "granat". Wyjątkowo używam rdzennej nazwy miasta, bo nazwa polska - Grenada - wydaje mi się kuriozalna; ma korzenie w nazwie francuskiej, Grenade, bo tak na granat mówią Francuzi. Jako że polski granat pozbawiony jest "e", protestuję przeciwko nazywaniu Granady Grenadą i myleniu jej przez to z karaibskim państwem-wyspą.

Dotarłem do miasta koło południa, by spędzić w nim niecałe dwie doby. Zostawiając sobie najlepsze na drugi dzień, zacząłem trochę od końca: od katolickich wspaniałości miasta. Na pierwszy ogień poszedł klasztor Monasterio de la Cartuja, nieco oddalony od centrum. Budowany przez kartuzów między XVI a XVIII wiekiem, z zewnątrz to czysty, pogodny, piaskowcowy renesansowy kompleks z absolutnie rozkosznym patiem z drzewami cytrusowymi. Wszystko zmienia się w środku, gdzie do głosu dochodzi barokowy przepych. Pojedyncza, za to obszerna nawa bez kaplic bocznych tonie w cukierkowej, wszędobylskiej sztukaterii - nawet stalle są ze stiuku, co było dla mnie nowością. W sanktuarium za głównym ołtarzem zaczyna się nieco inny świat - morze złota, barwnego marmuru i fresków. Ale i tak najpiękniejszym fragmentem kościoła - z czym chyba jeszcze nigdy się nie spotkałem - jest zakrystia, gdzie sztukateria uderza ze zdwojoną siłą i wchodzi w sojusz z kolorowym marmurem. Tabliczka informacyjna samozwańczo tytułuje przestrzeń "najpiękniejszą zakrystią świata", co uznałbym może za trochę butne, gdyby nie fakt, że nijak nie umiem podważyć tego tytułu.























Wydawało się, że zamiłowanie hiszpańskich katolików do przepychu nie może posunąć się wiele dalej, ale posunęło się już w następnym kościele na mojej drodze, w bliższej centrum Basilica de San Juan de Dios z połowy XVIII wieku. Nie jest to absolutnie najpiękniejszy hiszpański kościół, ale w pewnym sensie może być najbardziej esencjonalnym. Ładna, bogata w detale, ale wciąż pełna umiaru fasada kościoła wpisanego w linię zabudowy ulicy jest podstępna. Stosunkowo podstępna jest też jeszcze zakrystia, od której zaczyna się zwiedzanie. Wnętrze kościoła skrywa natomiast ocean złota, dekoracji, przesadnie finezyjnej nastawy, ekspresyjnych rzeźb, ekscentrycznych relikwii, niemożliwych kopuł. Gdy wydaje się, że nic nie może być bardziej złote niż główny ołtarz, okazuje się taką być już przestrzeń za ołtarzem. Powiedziałbym, że z trzech wielkich świątyń Granady, jakie zobaczyłem, ta jest najmniej ładna - i najmniej funkcjonalna, bo nie może tu być mowy o intymnej, mistycznej, spirytualnej atmosferze. Ale gdybym miał polecić tylko jedną do odwiedzenia - byłaby to właśnie ona. Absolutne szaleństwo i symbol nieznośnie graficznego, ekshibicjonistycznego podejścia Hiszpanów do wiary.





























Jakiś czas później, po zakwaterowaniu na terenie dzielnicy Albaicín i pierwszych tąż zachwytach, a także szybkim posiłku w jednym z wielu barów z marokańskim jedzeniem, dotarłem do chyba najładniejszego kościoła Granady, czyli jej katedry. Budowana w latach 1523-1704, jest jak większość andaluzyjskich świątyń mieszanką stylów, ale zdecydowanie najwięcej ma z renesansu i jako budowla renesansowa jest jedną z bardziej imponujących, jakie widziałem. Z zewnątrz ogląda się ją z pewnym trudem, bo jest bardzo ciasno otoczona przez miejską zabudowę - warto się jednak postarać, bo "trójwklęsła" fasada jest czymś unikalnym. Wnętrze robi wrażenie przestrzeni ogromnej, pełnej powietrza, spokojnej i dostojnej - dzięki olbrzymim kolumnom, dzięki subtelnym antycznym motywom i dzięki bieli. Ta ostatnia sprawa dodatkowo, że to jak na Hiszpanię świątynia bardzo subtelna i skromna, nie licząc wielkości. Oczywiście i to ma swoje ograniczenia - parę ołtarzy, poczwórne organy (zdumiewająca sprawa - jak się wkrótce przekonałem - sprawa typowo iberyjska, a jak się po powrocie dowiedziałem - wyłącznie iberyjska) i okrągłe prezbiterium z gwiezdną kopułą to wysepki tego samego opętanego złotem baroku co w San Juan de Dios.



























Przy katedrze odwiedziłem jeszcze Capilla Real, czyli kaplicę królewską z osobnym wejściem i biletami: miejsce spoczynku Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego, założycieli Hiszpanii. Wewnątrz nie można robić zdjęć, ale nie jest to wnętrze jak na hiszpańskie standardy wybitne - najlepsze są bujne pinakle pokrywające kaplicę od zewnątrz. Ciała władców spoczywają w trumnach pod imponującymi, bogato rzeźbionymi, marmurowymi nagrobkami.


Przed kolacją udało się jeszcze zobaczyć dwa najsłynniejsze place miasta. Plaza Bib Rambla to urbanistyczno-architektoniczna perełka - prostokątna przestrzeń z fontanną na środku, otoczona przez piękne, barwne kamienice z knajpami i kawiarniami w przyziemiu, a także przez dorodne lipy. To w jednej z tych kawiarni następnego dnia udało się po raz pierwszy spróbować churros, całkiem przyjemnej, słodkiej, hiszpańskiej potrawy czy raczej przekąski: podłużnych kawałków pączkowego ciasta z filiżanką gorącej czekolady. Te na Bib Rambla były zresztą najlepszymi, jakie w Hiszpanii zjadłem; zyskały ten tytuł zwłaszcza dzięki gęstej, mało słodkiej czekoladzie świetnej jakości.






Drugi plac to teoretycznie dwa osobne place - Plaza Nueva i Plaza de Santa Ana, ale praktycznie jedna przestrzeń, oddzielona od siebie jedynie bardzo wąską uliczką. Na uwagę zasługuje tu zwłaszcza renesansowy ratusz miejski.



W końcu można było skosztować wieczornego życia Granady; w końcu, po raz pierwszy w tej podróży, trafiłem do typowej taberny, specjalizującej się w tapas i winie. Taberna La Tana to miejsce wyśmienicie godne polecenia, a jej klucz do sukcesu jest prosty: świetne tapas, bardzo dobre hiszpańskie wina i klimatyczne wnętrze.







Warto robić research przed wyjazdem: konkurencyjna La Gran Taberna na Plaza Nueva, do której wszedłem na ślepo, była przyzwoita, ale różnicę w jakości na minus dało się zauważyć.



Dzień zwieńczył wieczorny spacer na Mirador de San Nicolás w środku Albaicínu, najsłynniejszy w mieście punkt widokowy z doskonałym widokiem na Alhambrę, która przy podświetleniu i w otoczeniu rozświetlonej Granady wygląda tak, jak można się domyślać, czyli mniej więcej magicznie.





Szturm na jeden z najsłynniejszych zabytków świata podjąłem rankiem następnego dnia. Jeden z najsłynniejszych i jeden z najczęściej odwiedzanych - według niektórych źródeł nawet najczęściej, choć zauważyłem sporą rozbieżność w tych rankingach. Tak czy inaczej nic w Hiszpanii nie może się z Alhambrą równać popularnością, nie licząc co najwyżej kościoła La Sagrada Familia w Barcelonie.

Ciężko się dziwić - to ostatnie, największe i najpiękniejsze, co zostało po wspaniałej średniowiecznej kulturze mauretańskiej. Jest to unikat w skali świata, bo choć poza Europą można odnaleźć wyśmienite przykłady islamskiej architektury, to nie jest to już ta islamska architektura, to znaczy architektura iberyjskich Maurów. Alhambra nadąża za swoją popularnością - jest nie tylko unikatowa, ale też przepiękna i w pełni zasługuje na nazwanie jej cudem świata. Cudowność w tym przypadku wynika nie tylko z samych walorów estetycznych i historycznych, ale też z faktu, że w ogóle przetrwała do naszych czasów w tak szczodrym - mimo wszystko - stanie.











Twierdza na wzgórzach u podnóży Sierra Nevada istniała już co najmniej od IX wieku, być może wcześniej. Obecną formę uzyskała jednak w XIII i XIV wieku, za panowania dynastii Nasrydów, a także w wieku XVI, kiedy już po rekonkwiście chrześcijanie co nieco zburzyli i co nieco zbudowali na własną modłę. Później razem z całym miastem podupadała, by dopiero w XIX wieku Washington Irving, amerykański pisarz, odkrył ją na nowo i zyskał dla niej międzynarodowe zainteresowanie, które legło u podwalin ruchu turystycznego.

Alhambra to ogromny kompleks, na który składa się kilka osobnych sekcji. Najważniejszą i najpiękniejszą są Palacios Nazaríes, czyli Pałace Nasrydów - od nich zacząłem zwiedzanie, jako że wchodzi się tam na konkretną godzinę. Słowa gasną przy pięknie, jakie w nich się ogląda, a w połączeniu ze świadomością, że to dzieło nieistniejącej już de facto kultury, jest to widok właściwie wzruszający. Można utopić się w tym świecie niesamowitych, skrajnie drobiazgowych, mieniących się w oczach kamiennych i drewnianych rzeźbionych ornamentów oraz barwnych ceramik. Jestem osobą o silnej europejskiej tożsamości, ale muszę przyznać, że w podejściu Maurów do ozdabiania rzeczywistości - pozbawionym figuracji, opartym na ornamentacyjnych wzorach, będących czasem dość daleko posuniętym przetworzeniem motywów roślinnych, a czasem czystą geometryczną abstrakcją - jest coś rozkosznie oczyszczającego w porównaniu z zachodnią sztuką. W zależności od komnaty i fragmentu, ta sztuka czasem robi wrażenie starszej niż średniowiecze, a czasem - znacznie bardziej współczesnej. Spacer po tych pałacach to jakieś dwie godziny nieustannego zachwytu ogółem i najdrobniejszym szczegółem.






































































Po wyjściu z pałaców ukazuje nam się XVI-wieczny kościół, zbudowany na miejscu zburzonego wcześniej meczetu - bagatelka w kontekście całej Alhambry.


Dużo ciekawszym chrześcijańskim zabytkiem kompleksu jest Pałac Karola V, perełka architektury renesansowej. Budowla na planie kwadrata skrywa wielki dziedziniec na planie okręgu, otoczony dwupiętrową kolumnadą. Nie brak opinii, że wyburzenie tego, co stało w tym miejscu i postawienie własnego budynku przez chrześcijan było zbrodnią na unikatowej architekturze, ale trzeba przyznać, że to też jest imponująca architektura i też stosunkowo unikatowa. Wewnątrz znajduje się galeria sztuki i małe "muzeum Alhambry" z archeologicznymi pozostałościami.





Z zewnątrz Alhambra wcale nie zdradza pałacowego charakteru - wygląda przede wszystkim jak twierdza, którą istotnie była. Najwięcej z twierdzy zostało na zachodnim końcu wzgórza - ta część zwie się Alcazabą, jak zresztą wszystkie mauretańskie fortece w Andaluzji. To najstarsza, XIII-wieczna część kompleksu - surowa, potwornie masywna, mi kojarząca się nawet bardziej z antykiem niż średniowieczem, choć czysto intuicyjnie. Z jej wież rozciąga się genialny widok na oślepiający bielą Albaicín, a także między innymi na imponującą absydę katedry, którą ciężko dostrzec z ciasnych ulic.









Warto wspomnieć o zachowanym kompleksie łaźni arabskich z charakterystycznymi gwiaździstymi otworami w sklepieniach, przez które sączy się delikatne światło.


Zwiedzanie Alhambry musi zacząć się lub skończyć na XIV-wiecznym Generalife, czyli pałacu letnim emira, oddalonym od "ścisłej" Alhambry o kilkaset metrów. Tutaj sztuka architektury, pełnej reminiscencji z Pałaców Nasrydów, łączy się intensywnie ze sztuką ogrodnictwa. Podłużne patio z fontannami, którego jeden bok stanowi taras z widokiem na Alhambrę, można nazwać światową ikoną relaksacyjnego luksusu (nawet jeśli fontanny zostały zainstalowane w XX wieku, a zostały).

















Trochę głupio tuż po Alhambrze przechodzić na temat jedzenia, ale dużo mniej, jeśli mówimy o obiedzie w marokańskiej restauracji w Albaicínie. Restaurante Arrayanes serwuje bardziej niż przyzwoite dania tej kuchni z potrawami w tadżinach na czele, aczkolwiek nie jest to wcale poziom, który przyćmiewałby na przykład najlepsze polskie knajpy z kuchnią krajów muzułmańskich.





Na Alhambrę udało się jeszcze popatrzeć z większej odległości z historycznie cygańskiej dzielnicy Sacromonte, rozproszonej na stromych wzgórzach za Albaicínem. Dzielnica słynie zwłaszcza z zachowanych domów jaskiniowych, z których część pamięta XIV wiek. To urzekające i fascynujące, ale też niepokojące miejsce; nawet w palącym słońcu jest w nim coś, co wzbudza lekki dyskomfort. Wydaje się za ciche, zbyt opustoszałe, zbyt dziwne. Chciałbym kiedyś trafić tam po zmroku.







Na sam koniec zostawiłem notatkę o często wspominanej już wyżej arabskiej dzielnicy Albaicín, w której nocowałem i po której udało się kilkukrotnie pospacerować mimo zbyt krótkiego czasu spędzonego w Granadzie. To ją należy uznać za drugą po Alhambrze największą atrakcję całego miasta, a nie jakiś konkretny budynek. Albaicín to niesamowicie rozległy gąszcz wąskich, krętych, stromych uliczek pomiędzy niskimi, białymi budynkami. Roi się tu od intrygujących sklepów, herbaciarni, kawiarni i restauracji, ale jednocześnie jest dużo przestrzeni i spokoju, uliczek bez żadnej funkcji. To teren naprawdę spory, więc nawet w tak popularnym mieście jak Granada jest się tu często jedyną frakcją osób na uliczce. Od legendarnej, zawsze zatłoczonej, biegnącej wzdłuż rzeki uliczce Carrera del Darro u podnóży wzgórza Alhambry, przez wspomniany już Mirador San Nicolás, aż po Mirador de San Cristóbal na samej górze - Albaicín emanuje niepowtarzalny klimat i tworzy osobny świat.


















Atrakcją w atrakcji jest Calle Caldereria Nueva, najsłynniejsza uliczka zakupowa, obstawiona ściśle przez sklepy z mauretańskimi pamiątkami i sprzętami domowymi. Te sklepy są atrakcją samą w sobie, której nie można pominąć, nawet jeśli ktoś kompletnie nie uznaje pamiątek turystycznych. Najprawdopodobniej zresztą zacznie je uznawać, gdy wejdzie do tych sklepów - wysuwam wszem i wobec tezę, że nie ma na świecie lepszych pamiątek niż mauretańskie pamiątki z Granady.



Prawie wszędzie, gdzie byłem w Andaluzji, chciałbym spędzić więcej czasu, niż spędziłem - nie mogło być inaczej. Ale chyba nic nie boli mnie w takim stopniu, jak to, że nie miałem trochę więcej godzin, by bardziej spenetrować magiczny Albaicín. Patrzę na mapę, widzę, że jedynie go nadgryzłem, i cierpię.






Pobyt w Granadzie zakończyła wizyta w Hammam Al-Andalus - łaźniach arabskich, gdzie można zrelaksować się w kilku basenach i saunie parowej. Mimo całkiem niebagatelnej ceny za tę przyjemność warto z niej skorzystać - nie tylko dla basenów i sauny jako takich, ale dla genialnej stylizacji wnętrza (gdyby ktoś powiedział mi, że to oryginalne łaźnie z czasów mauretańskich, byłbym skłonny w to uwierzyć). Warto, ale nie trzeba. To jeszcze jedna cegiełka dołożona do przeniesienia się do innej rzeczywistości, ale w tym mieście jest takich cegiełek multum. Po Granadzie stało się raczej oczywiste, że lepiej już w tej podróży nie będzie - mogło być już chyba tylko równie dobrze, a inaczej. Zaryzykowałbym stanowisko, że udało się i że faktycznie jeszcze tak było, ale sporadycznie. Granada to crème de la crème świata.

Komentarze