Hiszpania (+ Gibraltar), akt I: część V. Od wschodu do zachodu, od gór do oceanu

Po ostatnim dniu w Granadzie nadszedł najbardziej intensywny fragment podróży. By udało się go zrealizować zgodnie z planem, należało wstać parę godzin przed brzaskiem, zrobić łącznie prawie pół tysiąca kilometrów, przekroczyć granicę państwową w tę i z powrotem, zmierzyć się ze zwierzętami i generalnie trochę się spiąć. Był to najbardziej męczący, samochodowy i zróżnicowany dzień podróży. Jak niektórzy się już domyślą, był też jednym z najlepszych i chyba najbardziej satysfakcjonującym. W tym dniu andaluzyjska przyroda jeszcze raz ukazała mi swoją zmienność: zacząłem go w górach, by przed południem znaleźć się już nad morzem, a skończyć nad oceanem. Natura co rusz przeplatana była jednak kulturą. Ta część jest relacją z tego jednego dnia od świtu do zmierzchu.

Z Granady pojechałem na zachód, do rezerwatu przyrody w górach Sierra del Torcal. Zanim dotarłem na miejsce docelowe, ale już będąc w górach, udało mi się zatrzymać w punkcie widokowym w idealnym momencie i przeżyć najpiękniejszy wschód słońca w życiu, patrząc, jak ognista kula wynurza się spomiędzy szczytów i delikatnym oranżem rozświetla skaliste, pokryte nisko zawieszonymi chmurami, rolnicze tereny.





Torcal de Antequera to miejsce o statusie zaledwie rezerwatu, ale bardziej imponujące od niejednego parku narodowego. Jego głównym atutem są niewiarygodnie sceniczne formacje skalne z wapienia, które powstały około 150 milionów lat temu. Przybierają formy pionowe, nawet podłużne, lecz jakby z poziomymi wcięciami. Widok oddaje więcej niż słowa i jest to widok jakby z innej planety: niektóre ze skał wyglądają jak stworzone ręką ludzką lub kosmiczną. Dodatkową atrakcją są kozice górskie i owce, a dodatkową ekscytacją dziki, które całą gromadą przebiegły mi drogę tuż przed parkingiem.














Nazwa rezerwatu pochodzi od miasta Antequera z pobliska, przez które - choć bardzo przyjemnie wygląda - zaledwie przejechałem, chcąc dostać się do najstarszego w całej Hiszpanii świadectwa działalności człowieka, jakim są tutejsze dolmeny, od pięciu lat wpisane na UNESCO. Po tym, jak na Irlandii zakochałem się w prehistorycznych kurhanach, nie byłem w stanie odpuścić sobie tego miejsca. Dolmen de Viera, ten z korytarzowym, współcześnie stworzonym wejściem z zewnątrz, powstał 5 do 5,5 tysiąca lat temu, zaś Dolmen de Menga, z bardziej widowiskowym wejściem z głazów, według niektórych szacunków nawet 5,7 tysiąca, co czyniłoby go jedną z dziesięciu najstarszych budowli na całym świecie. Jest jeszcze starszy niż kurhany, jakie oglądałem na Irlandii, ale nie zrobił na mnie aż takiego pamiętnego wrażenia z dość prostego powodu - bezchmurne niebo i wysoka temperatura nie bardzo pasują do takich miejsc, kontrastują z nimi, utrudniając wywołanie mrocznego klimatu.








Następnym przystankiem na liście było już wielkie miasto - Malaga (Málaga), drugie największe Andaluzji i szóste Hiszpanii, o niespełna 600 tysiącach mieszkańców, potężne centrum turystyczne na śródziemnomorskim wybrzeżu Costa del Sol. Z racji intensywności dnia po mieście narodzin Picassa musiałem przemieszczać się żwawo, ale szczęśliwie akurat Malaga okazała się jednym z nielicznych miejsc w Andaluzji, do których tęsknić przesadnie nie będę - nie urzekła mnie, bo choć niezła, przebojowa i z paroma pięknymi momentami, to na ogół zbyt nowoczesna, lansiarska, touristy-czna i zabudowana blokami.



Czas pozwolił tylko na główne zabytki miasta. Przystawką były ruiny amfiteatru rzymskiego z I wieku naszej ery.


W lepszym stanie zachował się zabytek średniowieczny, który wznosi się na wzgórzu za amfiteatrem: Alcazaba, mauretańska twierdza z XI wieku - starsza niż Alhambra, ale też nieporównywalnie mniej interesująca mimo znaczącej wielkości. Nie za dużo tutaj cudownego detalu architektonicznego, za który kocha się mauretańskie budowle: głównie są to potężne, grube mury fortecy. Mury, ale też świetne widoki na luksusowe wybrzeże miasta.








O ile ktoś nie ma awersji do zwiedzania kościołów, to wybierając tylko jeden zabytek Malagi, powinien wybrać jej katedrę, budowaną przez ponad dwieście lat od XVI do XVIII wieku w stylu monumentalnego renesansu. Bardzo podobna formą do katedry z Granady, w pojedynku na wnętrza chyba ją nawet przebija (również dzięki chyba najbardziej imponującej w Andaluzji kolekcji realistycznych świętych figur ubranych w spektakularne szaty), choć będąc mniej interesującą, jeśli chodzi o powłokę zewnętrzną. Monumentalizm spotyka się tu z renesansową elegancją, która z kolei robi trochę miejsca na finezyjną ornamentykę.

























Krótki pobyt w Maladze podsumowałem wizytą w jednym z bardziej klimatycznych i archetypicznych barów z tapas: La Tranca ma przyjemne wnętrze pełne drewna i zdjęć oraz bezbłędne klasyki hiszpańskiej tapas-kuchni. Tu chyba po raz pierwszy zjadłem urzekająco swojskie dla polskiego podniebienia croquetas.





Jakieś dwie godziny jazdy wzdłuż wybrzeża później moja podróż po Hiszpanii się skończyła, choć tylko na kilka godzin. Sprawnie przekroczyłem granicę, przejechałem autem przez środek lotniska i znalazłem się w Gibraltarze.

Przyłączam Gibraltar do relacji z Hiszpanii, bo choć Hiszpanią nie jest, to więcej związku ma z turystycznego punktu widzenia z nią niż ze Zjednoczonym Królestwem, a nie uważam też go za byt na tyle osobny, by osobno o nim pisać. Trzeba jednak przyznać, że jest jednym z najbardziej niezwykłych terytoriów w Europie. To maleńki półwysep o powierzchni 6,55 kilometrów kwadratowych i około 34 tysiącach mieszkańców, który należy do Wielkiej Brytanii, a znajduje się w jednej z najmniej brytyjskich części kontynentu - na skrajnym południu Półwyspu Iberyjskiego. Jakby tego było mało, większość terytorium Gibraltaru zajmuje swoista anomalia geofizyczna: skała o wysokości 426 metrów, wyrastająca znikąd praktycznie na morzu w towarzystwie płaskiego otoczenia, widoczna już z daleka ze śródziemnomorskiej autostrady.

Niektórym instynktownie Gibraltar może się wydawać anomalią również geopolityczną, która nie powinna liczyć sobie więcej niż kilkudziesięciu lat. A jednak Gibraltar dłużej jest brytyjski, niż był kiedykolwiek hiszpański. Z rąk Maurów, którzy założyli tu miasto, został odbity przez Hiszpanów w 1462 roku, ale już w 1704 zajęła go angielsko-niderlandzka flota (w trakcie wojny o sukcesję hiszpańską, w wyniku której Habsburgowie stracili Hiszpanię - póki co na zawsze - na rzecz Bourbonów). Oficjalnie Hiszpanie oddali Brytyjczykom Gibraltar w 1713 roku na mocy pokoju utrechckiego. Później jednak jeszcze o niego walczyli, a przedmiotem sporu - choć już od końca XVIII wieku nie zbrojnego - pozostaje tak naprawdę do dziś.

Marne są natomiast szanse na przyłączenie Gibraltaru do Hiszpanii - Gibraltarczycy w kolejnych referendach miażdżącą większością głosów się temu sprzeciwiają. Sprzeciwiają się też jednak pełnej zależności od Anglików - mają własny parlament, a od 2013 roku również własną reprezentację piłkarską. Wielu Gibraltarczyków mówi też we własnym dialekcie llanito, będącym skrzyżowaniem hiszpańskiego z angielskim. Znani są z szybkiego i płynnego wahania się w trakcie rozmowy między tymi dwoma biegunami.

Warto jeszcze nadmienić, że gdyby Gibraltar był państwem, to byłby: trzecim najmniejszym państwem kontynentu po Watykanie i Monako (przy czym od Monako jest nieco ponad trzy razy większy, a od następnego San Marino - już dziewięć razy mniejszy); drugim lub trzecim najmniej zaludnionym państwem kontynentu po Watykanie i być może San Marino (różnica ludności to w tym przypadku kilkadziesiąt osób i waha się w zależności od źródła statystyk); drugim najgęściej zaludnionym państwem kontynentu po Monako (co nie może dziwić, skoro byłby jedynym poza Monako państwem-miastem).

Gibraltar jako miasto to dość paskudna dziura: skrajnie gęsto zabudowany brzydkimi blokami, próbuje miejscami stworzyć wrażenie prestiżu i luksusu, a stwarza jedynie ostry i niemiły kontrast z urokliwością andaluzyjskich miejscowości (choć trzeba przyznać, że brzydko robi się jeszcze przed przekroczeniem granicy - graniczące z Gibraltarem miasto La Línea de la Concepción to też paskudztwo, a i szału nie robi większe, portowe Algeciras po drugiej stronie Zatoki Gibraltarskiej).


Lepiej więc szybko przejechać przez miasto, trafić na właściwy parking i szturmować główną czy praktycznie jedyną atrakcję tego miejsca - Gibraltar Nature Reserve, czyli rezerwat, który jest właściwie wspominaną skałą, wyrastającą z morza. Z parkingu na górne części skały jeździ kolejka elektryczna.

O ile Gibraltar jako miasto może być paskudny, o tyle Skała Gibraltarska (nazywana po prostu The Rock) to kawał naturalnego piękna i niesamowitości. Fascynująca jest sama formacja, ale znakomite są też widoki, jakie się z niej rozciągają: na Costa del Sol, na miasto, na Algeciras po drugiej stronie zatoki, a także - dla większości przyjezdnych przede wszystkim - na Maroko. Przeżycie jest o tyle niecodzienne, że widoki z takiej wysokości to zazwyczaj widoki na tereny górskie, a nie na miasta i morze. Miałem również szczęście trafić na skałę w czasie, gdy pojawiła się nad nią tzw. "chmura lewanteru". Lewanter (levante) to wiatr, wiejący z Morza Śródziemnego w stronę Atlantyku, który czasem, nawet mimo ogólnie bezchmurnej pogody, formuje wielką, ciemną chmurę nad Gibraltarem, zdającą się przepływać z jednej strony skały na drugą jak sztucznie wytworzona para. Na Skale znajduje się też mnóstwo instalacji militarnych lub raczej pozostałości po nich - jak łatwo się domyślić, Gibraltar był przez wieki strategicznym punktem wojskowym.









Dla wielu turystów to jednak nie martwa, a żywa natura jest największą atrakcją Gibraltaru. Skała jest siedliskiem jedynej w całej Europie dzikiej populacji małp, a dokładnie makaków berberyjskich z rodziny koczkodanowatych - gatunku występującego głównie w północnej Afryce. Makaki są zagrożone wyginięciem: szacuje się, że na świecie jest ich zaledwie od 12 do 21 tysięcy. Populacja na Gibraltarze to około 300 osobników i w przeciwieństwie do afrykańskich populacji powoli powiększa się.



Małpy bardzo lubią turystów, a dokładniej ich plecaki, w których spodziewają się znaleźć coś do jedzenia. Gdy tylko udało się dojechać na górę i wysiąść z kolejki, makak wskoczył na plecak jednej z moich towarzyszek podróży, po czym w ciągu kilkunastu sekund otworzył plecak i wyjął foliową torebkę z dokumentami (niesamowity, nieco surrealistyczny widok, jak zwierzę wykonuje czynność - wydawałoby się intuicyjnie - ekskluzywnie ludzką). Chwilę później to samo spotkało mnie, choć przygotowany już na tę ewentualność zrzuciłem z siebie makaka siłą odśrodkową, zanim zdążył uporać się z zamkiem. Było to bardzo miłe, bardzo zabawne i wesołe przeżycie. Dla małp i dla postronnych widzów.

Warto wejść lub zejść stromą ścieżką, znaną pod nazwą Mediterranean Steps, gwarantującą kilkadziesiąt minut niezapomnianych widoków na Morze Śródziemne.








Wydaje mi się, że niewiele osób o tym wie, a przynajmniej każdy, komu o tym mówiłem, był zaskoczony. Nie wiedziałem tego również ja, zanim nie zacząłem planować tej podróży. Gibraltar wcale nie jest najbardziej wysuniętym na południe punktem Półwyspu Iberyjskiego. Jest nim zupełnie hiszpańskie, 18-tysięczne miasto Tarifa, położone ok. 27 kilometrów i godzinę jazdy na południowy zachód od Gibraltaru. Przebija go w konkurencji wysuwania się na południe o ponad 10 kilometrów i przebija zarazem każdy inny punkt całej kontynentalnej Europy. Nawiasem mówiąc, najkrótsza odległość pomiędzy Europą a Afryką wynosi ok. 14 kilometrów i wyznaczana jest od punktu położonego pomiędzy tymi dwoma miastami.

Słońce zaszło, gdy zmierzałem do Tarify. Na miejscu światło słoneczne nie przestało jednak jeszcze działać całkowicie, więc mogę przynajmniej powiedzieć, że choć nie sam zachód, to chociaż zmierzch tego dnia spędziłem w tym skrajnym punkcie. Samo miasto wywarło na mnie lepsze wrażenie, niż się spodziewałem. Oczekiwałem powiewającej Afryką dziury, a choć część zabudowań mieszkalnych faktycznie kojarzy mi się raczej ze zdjęciami z Afryki niż z Europą, to miasto jest żywotne, ma sieć przyjemnych, wąskich uliczek i kuszące bary. Ja przyjechałem tu jednak tylko po to, by zerknąć na światła Maroka, widoczne na ostatnim zdjęciu.





To również wówczas po raz ostatni w tej podróży patrzyłem na Morze Śródziemne, zlewające się z Oceanem Atlantyckim. Nie miałem czasu, by kontemplować ten fakt - trzeba było wsiadać w auto i jechać wzdłuż oceanu na północny zachód, jako że do miejsca noclegu miałem jeszcze dwie godziny drogi. Mimo sporego zmęczenia ten dzień wciąż się nie skończył, a nawet miał jeszcze późnym wieczorem przynieść mi sporą atrakcję.

Komentarze