Podkarpackie: część II. Człowiek i natura w konkursie piękności

Po półtora tygodnia podróży w końcu zbliżałem się do jej ostatecznego i najbardziej wyczekiwanego celu: do Bieszczadów. Choć wciąż wielu Polaków jeszcze tam nie dotarło - zaliczałem się do nich przed tą wyprawą, a więc przez kawał życia - to nikomu nie trzeba już przedstawiać tych gór, których piękno i odcięcie od świata stały się ostatnio wręcz legendarne. Od razu mogę napisać, że zasadniczo Bieszczady spełniły oczekiwania - w każdym razie te dotyczące piękna, bo z odcięciem bywało różnie (co zrozumiałe, skoro miejsce stało się legendarne). Jednak zanim rozpoczęła się górska część wędrówki, w przedsionku Bieszczadów miałem jeszcze okazję pooglądać nieco dzieł rąk ludzkich. Ich wspólnym mianownikiem również było piękno, a momentami rzucały one w tej konkurencji donkiszotowskie wyzwanie samej naturze.

Wczesnym popołudniem nadjechałem do Sanoka, miasta będącego swego rodzaju bramą do Bieszczadów - leży mniej więcej na granicy Bieszczadów i nie-Bieszczadów, w dodatku przecina go jedyna prowadząca w góry droga krajowa. Dziewiąte miasto województwa z 36 tysiącami mieszkańców jest też po prostu najdalej wysuniętym na południe poważnym ośrodkiem miejskim Podkarpacia. Stanowi miły kompromis pomiędzy zaletami konkretnego miasta z jego infrastrukturą, knajpami, noclegami, sklepami i ogólną żywotnością, a już dość malowniczym położeniem, pełnym wzniesień i opadnięć, widoków na pierwsze bieszczadzkie zielone wypukłości i dzięki temu trochę odciętą atmosferą. Jest tu bardzo przyjemny rynek, parę miłych uliczek i sympatycznych budynków. Na rynku można zjeść podkarpackie proziaki w wypasionej, burgerowej wersji ze świetnymi lokalnymi dodatkami. Ale nie dla samego miasta zazwyczaj przyjeżdża się do Sanoka. W tym niewielkim i leżącym na rubieżach mieście, którego nazwa wcale nie jest jakimś wszechrozpoznawalnym symbolem, znajdują się mianowicie dwa muzea, które w skali kraju są absolutnie topowe, a i w skali europejskiej bardzo znaczące.






Nieco niepozornie brzmiące Muzeum Historyczne jest malowniczo ulokowane w zamku królewskim, którego historia sięga XIV wieku i z którego okolic i wnętrz rozciągają się piękne widoki na pobliskie niewysokie góry oraz wijący się San. Dla czego najczęściej odwiedza się to miejsce? Na pewno nie dla tej części ekspozycji, która faktycznie dotyczy historii Sanoka - to stosunkowo ubogi jak na muzeum miejskie zbiór przedmiotów archeologicznych, starych broni i zbroi, pamiątek z wojny światowej.







Nie odwiedza się tego muzeum również dla zbioru prac stosunkowo mało znanych XX-wiecznych polskich artystów - poprzedzającego zbiór prac tego arcyznanego - choć akurat warto. To jeden z bardziej treściwych kawałków sztuki współczesnej, jakie w Polsce spotkałem. Zdecydowanie największym przebojem są rzeźby-kolarze Mariana Kruczka: ekscentryczne, mroczne, niepokojące, kreatywne, łączące w sobie motywy futurystyczne z prehistorycznymi. Z malarzy najbardziej wpadł mi w oko Jan Ekiert.










Sanockiego muzeum nie odwiedza się w pierwszej kolejności nawet dla gigantycznych zbiorów sztuki cerkiewnej, choć dla tego już nie tylko warto, lecz wręcz wypada tu wpaść. Sale przepełnione ikonami i innymi elementami wyposażenia cerkwi wydają się nigdy nie kończyć, a fantazja prawosławnych i grekokatolickich artystów - być wyjątkowo wybujałą. Niektóre ocierają się o łagodną wersję Boschowskiego surrealizmu.





















Tutaj przyjeżdża się przede wszystkim dla legendy Zdzisława Beksińskiego. Najsłynniejszego współczesnego polskiego malarza (być może nie tylko współczesnego - o ile na pewno wciąż więcej Polaków zna Matejkę, a może nawet Kossaka, o tyle wątpię, by w wymiarze międzynarodowym te dwa nazwiska miały jakikolwiek rozgłos), nieco mniej słynnego rzeźbiarza, rysownika, fotografa, architekta, inżyniera i neurotyka; postaci, wokół której w ostatnich latach wytworzył się kult miłośników, również bardzo młodych. Beksiński urodził się właśnie w Sanoku, w rodzinie związanej z tym miastem od pokoleń - a dokładnie od pradziadka Mateusza, powstańca listopadowego. Mateusz Beksiński utworzył tu zakład kotlarski, który później przerodził się w fabrykę autobusów Autosan o krajowej sławie (w której Zdzisław przez jakiś czas pracował). Dziadek Władysław był z kolei architektem, odpowiadającym za wygląd wielu dzisiejszych budynków miasta. Zdzisław mieszkał w Sanoku do 1977 roku, a więc przez pierwsze 48 lat swojego życia. I choć pozostałe 28 lat spędził w Warszawie, to muzeum sanockiemu zapisał w spadku tyle swoich prac, że to właśnie tutaj znajduje się ich największy zbiór na świecie. Odtworzono też rewelacyjnie pracownię malarza z warszawskiego bloku z wielkiej płyty.









Sztuka Beksińskiego wzbudziła kiedyś mój zachwyt, który później, gdy zacząłem poznawać malarstwo szerzej, przerodził się płynnie w sympatię. Nie wchodziłem więc do muzeum ze szczególnie przyspieszonym biciem serca, ale muszę przyznać, że bezpośrednie obcowanie z tymi obrazami sprawiło, iż mój suwak na osi sympatia-zachwyt z powrotem zaczął wędrować w stronę zachwytu i zatrzymał się gdzieś pomiędzy.










Dzisiejsza popularność Beksińskiego, której przejawy bywają niekiedy wręcz drażniące, byłaby bez wątpienia niemożliwa, gdyby nie tematyka niektórych jego obrazów - niedookreślone, ale w określony sposób mroczne wizje pełne wyjętych z horroru, podobnych kościotrupom i kosmitom, zdeformowanych humanoidów, utrzymane w niepokojącej kolorystyce, a także sceny barwne, fantastyczne i surrealistyczne. Mnie Beksiński treściowo na ogół (choć nie zawsze) nie pociąga, z rzadka nawet irytuje. Sam zresztą nazywał się malarzem sensu stricto abstrakcyjnym i tak widzę jego malarstwo - jako figuratywne formalnie, ale abstrakcyjne w istocie (wolę raczej na odwrót). Jego obrazy stają się natomiast naprawdę znakomite, gdy można im się przyjrzeć z bardzo bliska i uchwycić mistrzowską technikę. Reprodukcja musi mieć obłędną rozdzielczość, by dało się to zrobić.










Te obrazy, choć prawie wszystkie mniej lub bardziej figuratywne, są jednak skrojone z kunsztownie wyplecionych, rozszczepiających się na tysiące maźnięć mikrofragmentów, które same w sobie są właściwie formą onirycznego abstrakcjonizmu. I jest to abstrakcjonizm pełen celowości, bo pozwala na wybitne rezultaty pod względem złudzenia materialności przedstawianych powierzchni (genialne efekty iluzoryczne bez prostactwa hiperrealizmu) i bardzo pociągające pod względem chromatyki. Czasem prowadzi to dodatkowo do mocnej atmosfery, bardziej moim zdaniem nawet niż same wyobrażenia budowli, postaci i przedmiotów. Ta atmosfera przechodzi zresztą na cały Sanok. Nie tylko więc technika jest w tych obrazach.








Jakkolwiek sofistycznie to nie zabrzmi, nazwałbym Beksińskiego raczej wielkim malarzem niż wielkim artystą. Nie umiem natomiast wskazać lepszego polskiego "artysty wizualnego" w całej historii i sądzę, że każdy Polak zainteresowany sztuką powinien odbyć choć jedną pielgrzymkę do Sanoka. W swoim życiu miałem ponadto okazję spędzić bardzo dużo czasu w towarzystwie osoby, która jest prawdopodobnie jedną z kilku osób w Polsce o największej wiedzy na temat życia Beksińskiego. Siłą rzeczy i ja więc całkiem sporo o nim usłyszałem, i polubiłem nie tylko jako malarza, ale też naprawdę fascynującego i na swój sposób sympatycznego człowieka. Jego ślady można odnajdować w Sanoku również poza muzeum. Ja dotarłem tylko do pomnika na rynku i do miejsca, gdzie przed wyburzeniem stał dom Beksińskich.


Tego dnia zajrzałem jeszcze do dwóch sanockich świątyń. Neoromański klasztor franciszkanów, usytuowany tuż obok ratusza, jest klimatyczny i dość niezwykły. Niski, jednonawowy, z niewielkim dopływem światła i kamienną ścianą za ołtarzem głównym, przypomina wnętrze kolorowej jaskini. Franciszkanie dotarli do Sanoka w 1377, ale obecny kształt klasztoru pochodzi głównie z XVIII i XIX wieku. Projekt wieży po ostatnim pożarze stworzył Władysław Beksiński.




Cerkwi na Podkarpaciu jest mnóstwo, ale znaleźć taką, która pełni ciągle funkcję prawosławnej świątyni jest bardzo trudno - jest nią zaś sanocki Sobór Świętej Trójcy z końca XVIII wieku. Z zewnątrz jest budowlą nieciekawą, ale warto zerknąć do środka ze względu na biało-złoty ikonostas.

Sanok jest dość żywotny za dnia, a po zmroku zamiera kompletnie i robi się bardzo przyjemnie mrocznym miejscem.


Nazajutrz ruszyłem na drugie wybitne sanockie muzeum - skansen zwany Muzeum Budownictwa Ludowego. Tu również można rozkoszować się pięknem wytworów człowieka, choć naturalnie o zupełnie innym charakterze niż obrazy Beksińskiego. W skrócie, to nie tylko największy, ale i prawie na pewno najlepszy skansen w Polsce (więc i z potencjałem na najlepszy na świecie). Znajduje się tu koło setki zabytkowych budynków i budowli, podzielonych na kilka sekcji, poświęconych innym grupom etnograficznym z Podkarpacia: Pogórzanom Wschodnim, Pogórzanom Zachodnim, Dolinianom, Bojkom i Łemkom (najbardziej sanoccy byli Dolinianie, a najbardziej bieszczadzcy Bojkowie). Nie tylko ilość obiektów powala, nie tylko ich jakość - bo poza prostymi chałupami jest tu wyjątkowo sporo budowli kunsztownych, ślicznych - ale świetnie działa również ulokowanie muzeum pomiędzy brzegiem Sanu a sanockimi zadrzewionymi górami, dzięki czemu część skansenu otrzymuje autentyczność leśno-górskiej osady.

Zwiedzanie rozpoczyna się od nowej, nieco osobnej sekcji - odtworzonego rynku galicyjskiego miasteczka. Nie jest to właściwy skansen, bo prawie wszystkie obiekty to zaaranżowane repliki. Ale miejsce i tak jest niesamowite. Tym bardziej, że część budynków spełnia swoją funkcję - w urzędzie pocztowym jest faktyczny, działający urząd Poczty Polskiej, w domu zegarmistrza urzęduje żywy zegarmistrz, w chatce ratownika GOPRu popija herbatę stary ratownik, w zakładzie fotograficznym można zrobić sobie postarzane zdjęcie, a w galicyjskiej kawiarni przysiąść na kawę i zjeść pyszne i niedrogie, lokalnie wyrabiane słodkie przysmaki. Jest też piekarnia, w której wypieka się przepyszne bułki i zapewne również przepyszny chleb. Odwiedzający nie czuje się jak w skansenie, lecz jakby trafił do jakiejś współczesnej, choć odciętej od współczesności komuny.



























Potem zaczyna się właściwszy skansen, czyli zabudowania faktycznie zabytkowe, tylko przewiezione z oryginalnych wsi do Sanoka. Zazwyczaj jedną z największych atrakcji każdego skansenu jest drewniany kościół, a tutaj są aż cztery świątynie, w tym trzy cerkwie grekokatolickie. Cerkiew z Grąziowej z 1731 roku, przysadzista, z ciemnego drewna, o dość prostych rysach, ukryta głęboko w lesie; malutka, również grekokatolicka cerkiew z Rosolina z 1750 z opadającym prawie do ziemi dachem; w końcu fenomenalna, wysoka cerkiew z Ropek z 1801, rozpogodzona błękitnymi wstawkami, o fantazyjnych kształtach kopuł. Dwie pierwsze reprezentują kulturę Bojków, a trzecia - Łemków. Starszy od wszystkich jest jednak kościół z Bączala Dolnego z 1667 roku, zawzięcie naśladujący gotyckie katedry. Poza świątyniami największą atrakcją jest dwór ze Święcan, postawiony w 1861 roku i służący rodzinie Olszewskich do 1927. Piękno formy i wystawność wnętrz kontrastuje z prozą wiejskich chat (konkurować może z dworem już tylko plebania przy kościele). Najbardziej oryginalne obiekty to z kolei remiza strażacka i sektor naftowy. W jednej z doliniańskich chat mieści się ponadto wystawa sztuki cerkiewnej, która nie zmieściła się w salach Muzeum Historycznego. Miejsce praktycznie na cały dzień zwiedzania, albo nawet na parę dni, jeżeli chce się je poznać w pełni szczegółów. Skansenowe delirium. Poniższa przytłaczająca masa zdjęć to i tak tylko wycinek.





































































Zmierzając z Sanoka w Bieszczady, warto zatrzymać się koło Sanu i urządzić sobie króciutki spacer w górę do średniowiecznych ruin zamku Sobień - nie dla samych ruin, a raczej dla znakomitego widoku na tę piękną rzekę.


Odrobinę mniej polecam zatrzymywanie się w Lesku - pięciotysięcznym miasteczku, w którym zaczyna się wielka pętla bieszczadzka, trasa samochodowo-rowerowa okrążająca niemal całe Bieszczady. Tylko dla mocnych fanów żydowskiej kultury - można tu zobaczyć dawną synagogę i kirkut, ale pierwsza jest bardzo zaniedbana, a drugi mocno zarośnięty i bez jakichś przepięknych nagrobków.




Kawałek dalej wzdłuż pętli dociera się do Uherców Mineralnych, gdzie od paru ładnych lat funkcjonuje Ursa Maior, najsłynniejszy browar Bieszczadów, a właściwie całe gastronomiczno-kulturalne centrum bieszczadzkie. To przedsięwzięcie z wielkim rozmachem, napędzane własną energią, pamiętające niemal same początki polskiej rewolucji piwnej. Kiedyś wzbudzało sporą ekscytację, ale już jakiś czas temu dostało łatkę browaru piw często wadliwych, zniknęło z ogólnopolskiej dystrybucji i skupiło się na lokalnym rynku. Cóż rzec? Na trzy degustowane w browarze piwa jedno faktycznie było mocno wadliwe, więc łatka raczej jest nieprzypadkowa. Z drugiej strony pozostałe dwa były smaczne, a wzięte na wynos wędzone brown ale "Deszcz w Cisnej" było dokładnie takie, jak je zapamiętałem sprzed lat - klasowe. Myślę, że warto zahaczyć, zwłaszcza że poza piwami sprzedają tu mnóstwo własnych wyrobów spożywczych, chyba dużo pewniejszych niż piwa.




Dla wielu Polaków wyjazd w Bieszczady oznacza wyjazd nad Jezioro Solińskie, bardzo duży, sztuczny zbiornik wodny, przez który przepływa San, a który tak naprawdę znajduje się jeszcze w sporym oddaleniu od Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Zajechałem jedynie na północny koniec zbiornika, gdzie mieści się imponująca zapora wodna, by zrobić parę zdjęć. Ograniczenie pobytu nad Soliną do tego epizodu było pomysłem wyśmienitym - dzieje się tam to samo, co dzieje się latem nad Bałtykiem, a więc piekło na ziemi, będące sarkastycznym zaprzeczeniem ciszy i odcięcia od świata, jakie kojarzy się z Bieszczadami.




Ostatnim przystankiem przed ściśle górską częścią podróży - aczkolwiek już na terenie, który uznałbym za właściwe Bieszczady - była Cerkiew św. Michała Archanioła w Smolniku, wsi leżącej na trasie wielkiej pętli bieszczadzkiej. Wpisana osiem lat temu na listę UNESCO, pochodzi z 1791 roku i początkowo była greckokatolicka, ale kontynuuje ciągłość trzech prawosławnych cerkwi w Smolniku, które wcześniej powstawały i płonęły. Dziś funkcjonuje jako kościół rzymskokatolicki. Urzeka prostą, ale wciąż kunsztowną formą i niezakłóconym przez nadmierne zdobnictwo wnętrzem.





I w końcu mogłem definitywnie pogrążyć się w naturze, kwaterując u stóp Bieszczadzkiego Parku Narodowego, z odciętej od świata wsi Zatwarnica, do której dostać można się tylko od jednej strony. Czym właściwie są Bieszczady?

Są pasmem górskim, a właściwie dwoma pasmami, przy czym tylko jedno z nich - Bieszczady Zachodnie - znajduje się na terenie Polski. Dokładna hierarchia wygląda następująco: Karpaty -> Zewnętrzne Karpaty Wschodnie -> Beskidy Wschodnie -> Beskidy Lesiste -> Bieszczady. Jak więc widać, słowo Bieszczady pojawia się dość późno w wyliczance, a jednak ten obszar bez większych wątpliwości wchodzi dzisiaj w skład wielkiej trójki polskich gór razem z Tatrami i Sudetami/Karkonoszami - choć jest od nich niższy. Najwyższy szczyt całych Bieszczadów, Pikuj, znajduje się na Ukrainie i wznosi na 1408 m n.p.m. Najwyższy w Polsce, Tarnica, to 1346 metrów - prawie dwa razy mniej niż mają Rysy.

Bieszczady to góry dość mocno odróżniające się od innych w Polsce. Nie są może najwyższe, ale jednak są bardzo wysokie, a przy tym niemal w ogóle nie mają w sobie dramatyzmu. Wznoszą się i falują na horyzoncie dość łagodnie, są bardzo gęsto zadrzewione, a w górnych rejestrach pokrywają je słynne połoniny - niskie górskie łąki. Widoki skaliste są tu prawie nieobecne. Nie brak intensywnych podejść, ale bardzo często na szczycie grzbietu można przemieszczać się już jak na warunki górskie właściwie na płasko. To góry miękkie, przyjazne, kojące, pogodne, wiosną i latem skąpane w zieleni. Góry impresjonistyczne. A jednocześnie pełnowymiarowe, co w połączeniu daje efekt intensywnej gładkości. Z wysokich poziomów widok jest przepotężnie rozległy - gdy patrzy się w stronę Ukrainy i Słowacji, zielone wypukłości zdają się nie kończyć. W dni z najlepszą widocznością można dostrzec Rumunię i Tatry. Gdyby Claude Debussy skomponował pełnowymiarową symfonię, to brzmiałaby mniej więcej tak, jak wyglądają Bieszczady. I choć chyba mimo wszystko mój górski ideał to góry dramatyczne i ekspresyjne, to Bieszczady mają własne piękno i atmosferę, które w moim ideale nie mogłyby się pomieścić.

Jeśli chodzi o region w wymiarze cywilizacyjnym, przeważają wrażenia pozytywne, choć obietnica ucieczki od wszystkiego w Bieszczady nie jest spełniana tak sielankowo, jak brzmi legenda, zwłaszcza jeśli chce się uciec od ludzi (a nie miejmy złudzeń - chce się, jeszcze jak). Nocleg można znaleźć sobie w miejscu faktycznie dość mocno oddalonym od żyjącego świata, jednak trzeba postarać się o to ze sporym wyprzedzeniem. Jeśli natomiast zależy nam na obchodzeniu malowniczych i wysoko zachodzących szlaków, a nie niszowych leśnych ścieżek, plus nie ma się nic przeciwko temu, żeby nie było upiornie zimno albo ciemno, to jakiejś hiper-dzikości nie doświadczymy. Bieszczady śrubują ostatnio popularność, co widać choćby po przepchaniu sektora gastronomiczno-noclegowego, którego rozwój chyba nie nadąża za wzrostem odwiedzających. No i widać po sporych, choć może nie dramatycznych ilościach ludzi na szlakach. Nie brak niestety zwyrodnialców, którzy będą z konsekwencją maniaka mówić "cześć" każdej napotkanej osobie - nawet na odcinkach, gdzie człowieka mija się co 10 sekund. Ale wszystko to są jedynie drobnostki, gdy już się jest w tym przepięknym, malowniczym i mimo wszystko bardzo spokojnym regionie.

Już pierwszego z dwóch pełnych dni w ścisłych Bieszczadach przypuściłem atak na Tarnicę, najwyższy szczyt polskiej strony, widoczny od dołu na pierwszym zdjęciu poniżej. Można go zdobyć w miarę szybko, wspinając się stromym szlakiem prosto z miejscowości Wołosate, ja jednak wybrałem trasę-pętlę, by zobaczyć wcześniej parę innych szczytów, dotrzeć na Tarnicę na końcu i tym stromym szlakiem zejść. Kierunek okazał się prawidłowy, bo pierwsza część trasy z Wołosatego na wschód jest dość monotonnym spacerem przez las o lekkim nachyleniu, który nudziłby bardziej, gdyby zostawić go na koniec.






Pierwsze wspaniałe widoki zastały mnie na Przełęczy Bukowskiej (1107 m), gdzie po raz pierwszy w życiu miałem Ukrainę na wyciągnięcie ręki. Bardziej interesowało mnie jednak to, co było zupełnie poza jej zasięgiem - nieskończoność ukraińskich gór.



Tu też zaczęły się nieco mocniejsze podejścia. Szlak prowadził na Rozsypaniec (1280 m), a następnie na Halicz (1333 m) - trzeci największy szczyt Bieszczadów.













Chyba najbardziej malowniczym odcinkiem tej wyprawy była trasa z Halicza na Tarnicę. Dociera się w końcu do przełęczy pomiędzy Tarnicą a Krzemieniem, drugim najwyższym szczytem. Ta przełęcz fantastycznie wygląda z oddali.







Sama Tarnica (1346 m) to miejsce wybitnie oblegane przez wędrowców - piętnastominutowy odcinek po ostatnim rozgałęzieniu dróg potrafi zastygnąć w chwilowym korku. Widoki z góry wcale nie są najlepszymi w Bieszczadach, ale faktycznie jednymi z najlepszych - wszędzie naokoło ocean łagodnych, lirycznych wzniesień, gasnących w oddali w błękitnej mgle.




Pozostało już tylko wrócić bezpośrednio z Tarnicy do Wołosatego i zbierać siły przed następnym dniem, który okazał się bardziej intensywny.


Mając tylko jeden dzień w Bieszczadach, polecałbym Tarnicę pominąć, bo jest coś lepszego - najwyżej nie zawsze znaczy w górach najpiękniej. Na to lepsze zacząłem wspinać się następnego ranka. Połonina Caryńska to zwyczajowa nazwa masywu górskiego, który ciągnie się pomiędzy dolinami dwóch dopływów Sanu: Dwernika i Wołosatego (lub w uproszczeniu od miejscowości Brzegi Górne do miejscowości Wołosate). To kwintesencja Bieszczadów - trzeba zdobyć się na dość strome podejście, by następnie móc relaksacyjnie wędrować grzbietem masywu przez całe kilometry. Najwyższym wierzchołkiem masywu jest Kruhly Wierch na wysokości 1297 metrów.

Ciekawie jest jednak jeszcze zanim dostanie się na grzbiet. Wybrałem podejście z Brzegów Górnych, które prowadzi początkowo przez klimatyczny, głównie bukowy las z malowniczymi potokami. Po opuszczeniu zadrzewionego piętra roślinności ukazuje się wspaniała Połonina: wysoko, lecz łagodnie wznoszący się, medytacyjny, zielony specyficzną zielenią stok, który postawił mi przed oczami wspomnienia z Irlandii.










Stanięcie na grzbiecie Połoniny Caryńskiej uznaję za najpiękniejszą rzecz, jaka mnie spotkała na całym Podkarpaciu. Grzbiet to tutaj słowo-klucz. Ten masyw jest stosunkowo symetryczny, a my stoimy na osi jego symetrii, mając po obu bokach łagodnie opadającą potęgę natury. Z tyłu, tzn. na północnym zachodzie, fenomenalny widok na Połoninę Wetlińską - z przodu, na południowym zachodzie, majaczy w oddali Tarnica i jej przyległości. Połonina Caryńska jest podobno najmniej popularnym celem wędrówek ze wszystkich trzech, które zaplanowałem w Bieszczadach i potwierdzała to liczba ludzi. Ale mnie urzekła najbardziej - tylko tutaj natura dotknęła mnie na poziomie metafizycznym.










Zszedłem z masywu mniej więcej w jednej trzeciej jego długości, szlakiem prowadzącym na Przełęcz Wyżniańską, skąd szosą wróciłem do Brzegów Górnych.

I również z Brzegów Górnych ruszyłem od razu na sąsiedni masyw - Połoninę Wetlińską. Od Caryńskiej oddziela ją tylko dolina Dwernika, w której Brzegi są ulokowane. Jest odrobinę niższa, z najwyższym szczytem - Rohem - na 1255 metrach. Jest też w moim odbiorze nieco bardziej sielankowa, na grzbiecie bardziej spłaszczona, łagodniejsza i bardziej trawiasta, a mniej krzaczasta, co zmienia odcień zieleni. Bardziej niż na głębokie przeżycia nadaje się na położenie się na niej i wypicie bieszczadzkiego piwa z widokiem na Słowację, co skrupulatnie uczyniłem.










Przyznam, że dwie te połoniny jedna po drugiej jednego dnia, z uwzględnieniem zdobycia Tarnicy dnia poprzedniego, były już pewnym wyzwaniem kondycyjnym i stawowym. Na trzeci taki masyw z rzędu wszedłbym już tylko w sprawie życia i śmierci, a czwarty mógłby się okazać sprawą samej śmierci.

Ostatni pełny dzień podróży zwieńczył bardziej kameralny kontakt z naturą - oględziny Sanu z mostu i znad brzegu, a następnie krótki spacer po wsi Zatwarnica, w której nocowałem. Byłem chyba na tyle zmęczony połoninami, że na zdjęcia z tego ostatniego epizodu nie starczyło sił.



Następnego ranka pogoda była już popsuta - przynajmniej pod kątem wspinaczki górskiej, więc trzeba było się powoli żegnać z Bieszczadami. Na koniec podróży zaplanowałem ostatni maraton drewnianej architektury sakralnej. Były to cerkwie w innym stylu niż te na wschodzie województwa - z prostszą bryłą, za to z upodobaniem do wymyślniejszych, smuklejszych, klepsydrowych hełmów, typowe dla kultury łemkowskiej.

Maraton rozpoczął ostatni obiekt z listy UNESCO - Cerkiew Świętego Michała Archanioła w Turzańsku, położona niemalże na samej granicy dwóch mezoregionów fizycznogeograficznych: Bieszczadów Zachodnich i Beskidu Niskiego, a tym samym na bardziej znaczącej granicy Karpat Wschodnich i Karpat Zachodnich. Cerkiew w Turzańsku formalnie znajduje się jeszcze w Bieszczadach. Ze wszystkich świątyń z UNESCO ta była najbardziej rozczarowująca - nie tylko dlatego, że w remoncie. Nie jestem pewien, czemu dostała się na listę światowego dziedzictwa akurat ona - owszem, jest śliczna, ale w porównaniu z wieloma bardzo młoda (początek XIX wieku) i mocno wsparta niedrewnianymi elementami budowlanymi.


Cerkiew Opieki Matki Bożej w Komańczy - również z początku XIX wieku i również przy wspomnianej granicy, ale już po stronie Beskidu Niskiego - spłonęła w 2006 roku (poza dzwonnicą) i została odbudowana cztery lata później. Bardzo podobna do tej z Turzańska, ale choć rekonstrukcja jest godna uznania, to trochę widać jej świeżość.


Pozostałe cztery cerkwie to już teren jednej gminy (Krempna, powiat jasielski) niedaleko granicy z administracyjną Małopolską (bo w historycznej Małopolsce po prostu się znajdują). Sam środek Beskidu Niskiego, który ciągnie się aż do Nowego Sącza. To stosunkowo mało popularny z polskich obszarów górskich i na początku po wizycie w Bieszczadach wydał mi się średnio atrakcyjny, ale gdy się w niego zagłębiłem, to jazda była niewiele mniej przyjemna niż po wielkiej pętli bieszczadzkiej. Na UNESCO prędzej niż Turzańsk wpisałbym być może wszystkie z nich.

Cerkiew św. Kosmy i Damiana w Krempnej ma podobne barokowe kopuły, tylko większe i faktycznie z drewna, nieco ożywione niebieską farbą. Można rzucić okiem na nietypowy, bo bardziej srebrny niż złoty ikonostas i konstrukcję dzwonnicy. Powstała w 1782 roku na miejscu znacznie starszej cerkwi.



Jeszcze lepsza jest skryta nieco w lesie Cerkiew św. Kosmy i Damiana w Kotani - nie tylko z tym samym patronatem, ale i z tego samego roku. Gonty mocno wystające z poszczególnych poziomów dachu, ciemne drewno i znakomity grekokatolicki cmentarz nadają jej nieco mrocznego charakteru. Co ciekawe, w skansenie we Lwowie znajduje się jej wierna kopia.





Z kolei Cerkiew św. Michała Archanioła w Świątkowej Małej z 1762 roku to jedna z najpogodniejszych cerkwi - rozweselona jasnozieloną, niebieską i czerwoną farbą, o roztańczonych klepsydrach, z dość jasnego drewna.


Przygoda z około dwudziestoma drewnianymi świątyniami podkarpackiego zakończyła się dla mnie na Cerkwi św. Michała Archanioła w Świątkowej Wielkiej z 1757. Jest jedną z najciekawszych nie ze względu na formę, a na niezwykłą kolorystykę - uzyskaną w remoncie z 2014 roku, ale naśladującą podobno oryginalny wygląd świątyni. Jaskrawe kolory nie kończą się na elewacji - również wnętrze, dziś kościół rzymskokatolicki, jest obmalowane z zajadłą intensywnością.





Byłoby zapewne piękną klamrą, gdyby mój objazd Podkarpacia zaczął się i skończył na drewnianej cerkwi, ale ostatecznie podróż dopiąłem w Krośnie, 46-tysięcznym mieście powiatowym. Zajechałem tam głównie po to, by zwiedzić Centrum Dziedzictwa Szkła - muzeum poświęcone materiałowi, który jak nic innego rozsławia Krosno na Polskę i dalej. Jeśli ktoś w tym kraju interesuje się alkoholem, to najprawdopodobniej prędzej czy później będzie miał styczność z wysokojakościowymi naczyniami szklanymi krośnieńskiej produkcji - ja się interesuję bardzo, więc styczności miałem wiele. Centrum okazało się jednak na tyle popularne, że nie dało się go zwiedzić w dniu przyjazdu. Pozostało samo miasto: bardzo ładny, rozległy, a zarazem kameralny rynek z imponującymi podcieniami, stojąca przy kościele farnym dzwonnica o obfitym barokowym hełmie czy klimatyczny klasztor franciszkanów z przełomu XV i XVI wieku, rzadki na Podkarpaciu przypadek stosunkowo czystego i ceglanego gotyku. "Mały Kraków" to przydomek mocno na wyrost, ale bardzo miłe miasto z tego Krosna.











Dawno nic tak nie podbudowało mojej opinii o polskim potencjale turystycznym, jak w trakcie tej podróży podbudowało ją Podkarpacie. Parę miesięcy wcześniej byłem na Pomorzu Gdańskim, które jest jeszcze lepszym kawałkiem kraju, ale bardzo dobrze znanym. A podkarpackie to ciągle nisza. Nawet Bieszczady, mimo rosnącej popularności, to ciągle nisza w porównaniu z Sudetami i Tatrami. A jeśli nisza dostarcza tyle piękna i atrakcji, to jest dobrze.

Komentarze