Johannes Brahms: Koncert skrzypcowy
1878 / wykonanie: Itzhak Perlman, Chicago Symphony Orchestra, Carlo Maria Giulini, 1977
Być może miałem gorszy dzień, ale na ten moment wychodzi na to, że niegdyś moją ulubioną kompozycję z całego repertuaru Brahmsa i "jeden z najlepszych koncertów skrzypcowych wszech czasów" oceniam i doceniam niżej niż nawet jego sonaty fortepianowe, które pisał w wieku 20 lat, czyli 25 lat wcześniej. Zacznijmy od pozytywów. To koncert-monstrum: wcale nie taki długi, ale niezwykle tłusty, obdarzony potężnym orkiestrowym przepychem i jednym z największych pól do popisu dla skrzypków - partie głównego instrumentu stwarzają możliwości potężnego liryzmu, dramatyzmu i po prostu wirtuozerii. Są tu też, zwłaszcza w pierwszej części, intensywne, niemal Wagnerowskie harmonie, w spektakularny sposób rzucające utwór z jednego nastroju w drugi, wprowadzające nieprzewidywalność i nieco głębi. Jest parę bardzo porywających motywów i tematów.
Jeśli chodzi zaś o negatywy, to momentami ta kompozycja ociera się moim zdaniem o grubiaństwo. Brahms ewidentnie czuł, że jest w szczycie możliwości i niestety przegiął pałkę, za mocno skupiając się na nadaniu muzyce nieskończonej pełnoorkiestrowej grandiosity i na nagięciu partii skrzypiec do granic wirtuozerskich możliwości, a za mało na bardziej interesującym utworzeniu i przede wszystkim przetworzeniu materiału tematycznego czy uzyskaniu bardziej treściwej faktury, a w sumie - również głębszych emocji. O ile jeszcze pierwsza, najrozwleklejsza część ma na tyle jakości, intensywności i uroku, że można jej to łatwo wybaczyć (w jej dramatyzmie jest coś fatalistycznego bardziej niż romantycznego), o tyle w drugiej i trzeciej utwór już co nieco pierdołowacieje, a miejscowo brzmi za bardzo jak praca jakiegoś wanna-be Beethovena. Pardon me, może naprawdę miałem gorszy dzień.
Komentarze
Prześlij komentarz