Georg Wilhelm Friedrich Hegel: "Fenomenologia ducha"

1807

W pewnym momencie nie było już odwrotu, ale do owego momentu lekturę najsłynniejszego dzieła Hegla utrudniały mi natarczywe myśli-wątpliwości, czy aby na pewno wystarczająco szanuję swój czas wolny, że chcę to przeczytać. Spodziewałem się tego przed rozpoczęciem Fenomenologii i byłem już tego pewien nie za długo po rozpoczęciu: że mianowicie będzie to najtrudniejsza lektura w moim życiu, co najmniej dotychczasowym, a możliwe, że całym. I że nie będzie to trudność satysfakcjonująca i przyjemna, jaką miewam czytając co bardziej skomplikowaną beletrystykę albo jaką miałem przy dziełach Kanta, lecz że będę przez prawie tysiąc stron tekstu wysilał mózg maksymalnie tylko po to, by zapoznać się z filozofią, której nie kibicuję, która mnie nie przekonuje, która krytykowała (Kant) i była krytykowana (Schopenhauer) przez myślicieli przeze mnie ogromnie szanowanych. Po dwóch miesiącach zmagań nie umiem sobie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy dobrze zrobiłem, ale na pewno przeczytanie całej Fenomenologii ma pewne zalety i to nawet inne niż ćwiczenie umysłowe.

Po pierwsze, skalibrowałem swój pogląd na Hegla w korzystnym dla niego kierunku. Zanim zmierzyłem się z nim twarzą w twarz (nie licząc pierwszego podejścia do tej książki parę lat temu), na podstawie opinii osób wzbudzających moje zaufanie i na podstawie kilku wyciągów z myśli Hegla u różnych źródeł postrzegałem go jako kandydata na największego szkodnika w dziejach filozofii. Nie umiem odejść od tej wizji choćby w formie przypuszczenia, natomiast doszedłem przynajmniej do pozytywnego wniosku, że Hegel nie był ani idiotą, ani szarlatanem. Ba, sądzę, że był intrygującą postacią o olbrzymim potencjale umysłowym i chyba Schopenhauer trochę przesadzał z opiniami o nim (chociaż miałem nie jeden i nie dwa momenty w trakcie lektury, kiedy pasowały mi one do Hegla wręcz idealnie). Zarzucałbym mu raczej karykaturalny wręcz egotyzm i narcyzm intelektualny, które zagrodziły mu skromną i rozsądną drogę do prawdy.

Po drugie chyba zrozumiałem mniej więcej - a na tym mi szczególnie zależało - jak to możliwe, że za swoją filozofią - za czymś, co wydawało mi się tak absurdalne, tak nieatrakcyjnie wybujałe, a zarazem wychodzące w jakiejś mierze od szlachetnego kantyzmu - Hegel pociągnął tłumy. Trzeba przyznać, że jego filozofia ma jednak ogromną siłę przyciągania: obiecuje prawdziwe złote góry, schlebia filozofii jako takiej, ma w sobie coś naprawdę pięknego (o tak, może to być w swojej treści najpiękniejszy system filozoficzny ze wszystkich), a jednocześnie daje wrażenie, że jej autor jest umysłem genialnym i że jego wywód nosi znamiona naukowej dokładności i kategoryczności. Łatwo się chyba było na to nabrać i kto wie, czy sam bym się nie nabrał w odpowiednim miejscu i czasie. A może nawet już się nabrałem, jeśli nie odrzucam Fenomenologii jako całkowitych odmętów szaleństwa, choć i tak mi się miejscami rysowała? 

Generalnie spodziewałem się, że będzie gorzej, choć można tej książce i bijącej z niej myśli zarzucić wiele. Jestem wręcz nieco skonfundowany, bo miejscami mi się podobało i to nawet tymi miejscami, gdzie Hegel krytykuje Kanta. W przedmowie, która zresztą sama w sobie jest naprawdę niezłym kawałkiem tekstu, celnie uderza w kantowskie kategorie, a już we właściwym dziele nie najgorzej podeszła mi krytyka kantowskiej etyki. Ponadto w jakimś stopniu Hegla rozumiem i czuję go, bo sam jestem człowiekiem, który uwielbia porządkować rzeczywistość w systemowy sposób. Co innego jednak, do diabła, w ten sposób się bawić lub układać swoje życie, mając świadomość arbitralności swoich systemów, a co innego postrzegać je jako ostateczną prawdę filozoficzną. Ale wad jest więcej niż choćby najbardziej naciąganych zalet. Wspomniany egotyzm i narcyzm filozofii Hegla są absurdalne, to chyba przede wszystkim. Dalej - styl jest po prostu okropny, bo choć nie do bólu bałaganiarski, nadęty, grafomański i pseudo-poetycki (jak u Schellinga), to niewyobrażalnie i bez sensu męczący ze swoimi wielokrotnie zagnieżdżonymi pojęciami. Jestem pewien, bo miejscami to widziałem, że Hegel mógł wyrazić swoją myśl zdecydowanie prościej, nawet nie zmieniając jej treści. Zapewne nie pozwolił mu na to wspomniany narcyzm, a być może i chęć zamglenia swojej filozofii, by trudniej byłoby ją skrytykować. W przedmowie filozof dopieka zbyt wybujałym i tendencyjnym systemom, po czym sam odrywa się od ziemi i szybuje w przestworzach. Ogromna część Fenomenologii nie wydaje się właściwie zasługiwać na miano traktatu filozoficznego, lecz przypomina raczej jakąś historiozoficzną poezję w formie arcytrudnych, pseudo-naukowych zdań. Niektórych fragmentów po prostu nie da się czytać. A finalna wymowa pozostaje dla mnie instynktownie nieakceptowalna.

A jednak nie jestem w stanie tak w stu procentach potępić Fenomenologii. Po Schellingu, który przy Heglu faktycznie wydaje się trochę śmieszny, gotowy byłem na gorszą jazdę. Nie jestem pewien. Nawet chyba w jakimś stopniu chciałbym żyć tak długo, żeby przeczytać to jeszcze raz, dokładniej i wolniej, i przeczytać Hegla więcej i wyrobić sobie o nim ostateczne zdanie - bo w jakimś stopniu jestem nim zaintrygowany, czego trochę się wstydzę. Potraktuję to jako powód do radości, że jednak nie jestem nieśmiertelny, bo na taką przygodę czasu już chyba nie znajdę i piszę to z uczuciem ogromnej ulgi.


5.0/10

Komentarze