Arnold Schoenberg: III kwartet smyczkowy

1927 / wykonanie: Arditti String Quartet, 1994

Mam wrażenie, że już od samego początku swojego istnienia stałem na stanowisku - wpierw czysto intuicyjnie i nieświadomie, później coraz bardziej rozumowo - że "sprawy" nie są takie, jakimi się wydają. Że istota rzeczy jest ukryta przed naszym wzrokiem pod powłoką fenomenów, a wszystkie zjawiska mają swój głębszy sens, którego nie jesteśmy w stanie odsłonić z naszymi uwarunkowaniami epistemologicznymi. W filozofii najlepiej wyraził to chyba Kant, a jeśli już nie najlepiej, to najwcześniej z takim stopniem wniknięcia w temat. W sztuce natomiast... w sztuce starały się to w pewnym sensie wyrazić całe zastępy artystów, mniej lub bardziej radykalnie, mniej lub bardziej świadomie i mniej lub bardziej par excellence. Być może, że dodekafonia Schoenberga jest tego wyrazem najpełniejszym, a trzeci kwartet jego najlepszym dodekafonicznym dziełem.

W trzecim kwartecie nie zostało już na pierwszy rzut oka nic z silnie strawestowanego, ale wciąż potężnie gorącego romantyzmu wcześniejszych prac kompozytora. Dodekafoniczna technika jest tu już mocno rozwinięta, ugruntowana i pewna siebie. Słowem, jest zimno, brutalnie, nieczule, atonalnie po prostu. A jednak magią Schoenberga ma się podskórne odczucie, że mowa jest o naszym świecie i naszych uczuciach, tylko językiem niezrozumiałym dla naszego aparatu percepcyjnego. Językiem mówiącym o nas tak przenikliwie, że aż tracimy kontakt z tą opowieścią, nie możemy się z nią klarownie utożsamić - a jednak o nas. I w najbardziej ekspresyjnych momentach ciężko jest utrzymać duszę bez krzyku - jakby przez moment oglądała ona samą siebie jako noumenon. To błogosławieństwo ma w sobie coś z ekstazy i z przerażenia.

Powyższe jest oczywiście fantazyjną wizją tej muzyki, co nie znaczy że wizją niedorzeczną - sztuka to nie traktat filozoficzny, lecz właśnie fantazja bardziej. Mówiąc może bardziej przyziemnie: to chyba najlepszy kwartet z czterech i jak wszystkie odmienny od wszystkich. Jak pierwszy kojarzył mi się mocno z epicką prozą, drugi z poezją, tak trzeci ma dla mnie najwięcej wspólnego z dramatem. Jest tu duży pierwiastek Schoenbergowskiej narracji, opowieści, ale nie potwornie duży. Poszczególne głosy są natomiast wyjątkowo mocno spersonifikowane i ma się wrażenie ogromnej gęstości dialogów. Wynika to z jeszcze większej niż w poprzednich kwartetach roli kontrapunktu, którego kompozytor jest tutaj skończonym geniuszem, a nawet podwójnym skończonym geniuszem, bo faktura tej kompozycji jest olśniewająca klasycznym kontrapunktowym pięknem bez klasycznej harmonii i melodyki (przynajmniej na pierwszy rzut oka bez, bo Schoenberg jak to Schoenberg scala zalety awangardy i zalety tradycji i nie jest ta kompozycja pozbawiona starych wspaniałych elementów technicznych, choć głęboko zaszytych). Jednocześnie jak na dramat przystało jest tu potężny dramatyzm: ekspresja sięga zenitu, po prostu zenitu i chyba nie da się już bardziej wiercić duszy niż kompozytor czyni to tutaj w najtęższych momentach. Dostarczają go genialne kontrasty wysokości dźwięków, gęstości dźwięku, frazowania, wyśmienite modelowanie relacji poszczególnych głosów do siebie.

Doprawdy "powietrze z innej planety"; albo z tej samej, tylko przejrzanej głębiej niż niemal kiedykolwiek.


9.5/10

Komentarze