Świętokrzyskie. W poszukiwaniu utraconej Polski

Do Świętokrzyskiego nadjechałem z północy, z Łowicza. Powitałem je z radością i entuzjazmem, bo maksymalnie nudny krajobraz województwa łódzkiego zmienił się po przekroczeniu granicy jak za dotknięciem różdżki - nagle okazało się, że jednak mogą rosnąć w Polsce lasy, a teren nie musi być płaski jak stół. Zmienny i ładny krajobraz, mimo braku spektakularności, miał już mnie nie opuścić i uprzyjemniać mi trasę aż do momentu, jak sam opuściłem województwo.

Nieco mniej entuzjastycznie Świętokrzyskie powitało mnie, bo mój pierwszy punkt - skansen w Tokarni - okazał się nieczynny w Boże Ciało. Sprawdziłem przed podróżą czynność paru innych obiektów tego dnia: wszystkie były otwarte i zachęcały do odwiedzin nawet bardziej niż na co dzień, więc takiej pro-rodzinnej rozrywki jak skansen nie podejrzewałem o odpoczynek. By sobie to zadośćuczynić vulgo zemścić się, napiszę na początek o tym województwie kilka kąśliwości.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Świętokrzyskie jest dzisiaj dla bardzo wielu osób synonimem wiejskiego zadupia, może nawet dla niektórych bardziej niż ściana wschodnia. Drugie najmniejsze województwo w kraju i czwarte najmniej ludne, bez szeroko znanych i polecanych miast, z pasmem górskim tak niskim, że budzącym więcej politowania niż zainteresowania wśród miłośników gór. Obszar wydzielony "bez argumentów historycznych", jak stwierdził kielecki historyk Jerzy Szczepański, będący w całości fragmentem historycznej Małopolski i niemal w całości istniejącego od XIV do XVIII wieku Województwa Sandomierskiego. Powiedzonko o niesprzyjających warunkach atmosferycznych, które rzekomo mają być takie jak w Kieleckiem, zadomowiło się w mowie potocznej prawdopodobnie na zawsze, a same Kielce (pod względem ludności dopiero 17. miasto w Polsce i piąte od końca z miast wojewódzkich) to jedno z ostatnich  większych polskich miast, które ktoś nieironicznie bierze na cel turystyczny, widziane jako (ledwo) bijące serce wspomnianego zadupia. 

Takie postrzeganie Świętokrzyskiego jest dość krzywdzące, bo w Kielcach było naprawdę gorąco. Reszta to fakty, chociaż ja zamieniłbym określenie "zadupie" na "województwo kameralne". Kameralne jest w Świętokrzyskiem ukształtowanie i rozległość terenu, kameralne są w takim czy innym rozumieniu praktycznie wszystkie jego atrakcje, kameralna jest niemała część ludności - kameralna jest też ilość czasu, jaką byłbym w stanie wytrzymać w Kielcach bez myśli depresyjnych. 

Mówiąc poważniej, bo zaraz powstanie wrażenie, że Świętokrzyskiem gardzę, podczas gdy okazało się największym przebojem tripu po czterech różnych województwach: po tej kameralnej podróży pozostaje wrażenie, że zostało tu utracone coś zupełnie niekameralnego. Jest to chyba Polska w czasach świetności. Może to dlatego, że mieszkam na historycznym Śląsku i tak daleko na wschód Polski nie zapuszczam się prawie nigdy, ale zbierając całe Świętokrzyskie do kupy, równie lub bardziej polsko czułem się w całym życiu tylko w Krakowie. Zobaczyłem całkiem sporo i nie tylko wszystko było dogłębnie polskie, niepopsute ani nieulepszone bezpośrednimi wpływami żydowskimi, niemieckimi, rosyjskimi, austriackimi czy czeskimi, ale też wiele z tych rzeczy było bardzo esencjonalnymi wyrazami polskiej tożsamości historycznej.

Słowo-klucz: historycznej, słowo-zmyłka: wyrazami. Dzisiaj Polska dzieje się i wyraża gdzie indziej; to bardziej symbole niż wyrazy, dowody autentyczności tych wszystkich historycznych fetyszy, o których jako mieszkaniec Wrocławia więcej słyszałem z podręczników niż doświadczałem, jak Jan Długosz, Dąb Bartek, polska wieś, rzeka Wisła czy Kazimierz Wielki. Historyczny klimat Świętokrzyskiego jest też zupełnie inny niż choćby Krakowa, do dziś majestatycznego i pulsującego: jest rozmyty nutą nostalgii i straty. Spokojny, niezadeptany, ale czasami bardzo intensywny.

ZAMEK W CHĘCINACH

Po odbiciu się od bramy skansenu szybko dotarłem do drugiego planowanego punktu, Zamku Królewskiego w Chęcinach. Zobaczyłem go już z daleka, a zobaczyłbym jeszcze wcześniej, gdybym nadjeżdżał z Kielc: gdy jedzie się drogą wojewódzką 762 na południowy zachód, warownia jest widoczna nieprzerwanie przez 5 kilometrów, bo jedzie się prosto na nią, a wznosi się ona na wzgórzu o wysokości 360 m n.p.m. 



Zamek powstał w XIII i XIV wieku z inicjatywy Wacława II, krótko potem rozbudowany przez Kazimierza Wielkiego. Za siedzibę przyjęli go między innymi Władysław Warneńczyk i królowa Bona. Jak mnóstwo polskich zamków, został zrujnowany w czasie potopu szwedzkiego.



Nie jest wprawdzie bardzo widowiskowy, ale przyciąga wzrok zwłaszcza podłużnym rozplanowaniem i dwiema okrągłymi wieżami, kamiennymi w dolnej części, a ceglanymi w górnej. Widoki może nie zapierają tchu w piersiach, bo Góry Świętokrzyskie to tylko zadrzewione pagórki, ale wywołują przyjemne poczucie ogarniania wzrokiem rozległej przestrzeni i odświeżają umysł.









DĄB BARTEK

Po szybkim espresso u podnóży zamku mogłem ruszyć do wsi Zagnańsk (kilkanaście kilometrów na północ od Kielc), by spotkać się z legendą. Nie jestem pewien, dlaczego od dzieciństwa bardzo pragnąłem zobaczyć na żywo najsłynniejsze drzewo kraju - może po prostu pobudzała mnie wizja gigantycznego dębu, może wyobrażałem sobie, że jest on nie wiadomo jak duży. Później zrozumiałem, że raczej nie różni się od normalnych drzew w tak wielkim stopniu i dowiedziałem się, że ani to najstarsze, ani najwyższe, ani najszersze drzewo w Polsce (ma ok. 700 lat, 28,5 m wysokości, 1090 cm obwodu pnia i 324 cm jego średnicy), ale wciąż udało mi się o Bartku nie zapomnieć podczas planowania podróży, mimo że przewodniki często w ogóle o nim nie wspominają.



Król dębów zrobił na mnie większe wrażenie, niż się ostatecznie spodziewałem. Jest trochę pokiereszowany przez upływ czasu, ale jego tłusty, masywny, obłożony drewnianym opatrunkiem pień i wystrzelone w dal gałęzie to mimo wszystko coś, czego się na co dzień nie widzi. 15 podpór, które podtrzymują jego gałęzie przed zawaleniem, tylko podwyższa rangę giganta, nadaje mu więcej wyjątkowości. Ciężko było mi go opuszczać, ale musiałem też dać szansę przyrodzie nieożywionej.




GÓRY ŚWIĘTOKRZYSKIE

Tłuczono mi na lekcjach przyrody, a później geografii, że są w Polsce trzy łańcuchy górskie: Karpaty, Sudety i Góry Świętokrzyskie. To trochę tak, jakby powiedzieć, że w Mediolanie są trzy kluby piłkarskie: Milan, Inter i Brera FC; niby prawda, ale tak jakby omijająca sedno i tak jakby krzywdząca dwa pierwsze. O czym bowiem nie wspominano tak dosadnie albo co mnie po prostu nie obchodziło, to fakt, że Góry Świętokrzyskie to góry niskie vulgo ledwo góry, które ja na oko określiłbym wzgórzami. Żebym nie został źle zrozumiany: to bardzo ładne terytorium o sporym zalesieniu, przez które jeździ się z czystą przyjemnością i które pewnie nierzadko bym odwiedzał, mieszkając w pobliżu. Po prostu dla kogoś wychowanego na Sudetach i Tatrach, dla kogoś kto chociaż raz widział Alpy - to właściwie nie jest krajobraz górski.


Tak czy inaczej skierowałem się do miejscowości Nowa Słupia, skąd rozpoczyna się szlak na Łysą Górę, drugi najwyższy szczyt łańcucha o wysokości 594 m n.p.m. Wybrałem go zamiast najwyższej Łysicy (614 metrów), bo różnica nie jest duża, a Łysa Góra jest miejscem z bogatszą historią. We wczesnym średniowieczu było to centrum słowiańskiego kultu (do dziś otacza je pogański wał kultowy), a od czasów piastowskich (być może już od czasów Bolesława Chrobrego) istnieje tu opactwo benedyktyńskie, w którym przechowywane są domniemane relikwie krzyża Jezusa Chrystusa, złożone przez Władysława Łokietka. Rosyjscy zaborcy, a później naziści wykorzystywali zabudowania klasztoru jako więzienie.

Szlak z parkingu w Nowej Słupi na szczyt, podążający przez las liściasty wzdłuż drewnianych kapliczek drogi krzyżowej, to chyba najniższy możliwy poziom trudności górskiej wspinaczki - jest krótki (20-50 minut) i dość łagodny i jeśli stanowi dla kogoś wyzwanie, to powinien się ten ktoś poważnie zastanowić nad swoją kondycją. Dla mnie wyzwaniem był całkiem sporym, ale ze względu na hordy komarów, które zaatakowały mnie, gdy tylko minimalnie się spociłem.




Opactwo widać już z oddali - klasztor z XV wieku przebudowany w wiekach XVII i XX (w środku przechowywana jest oryginalna biblia Jakuba Wujka, wydana w 1599 roku w Krakowie), kościół, brama i dzwonnica z końca wieku XVIII. Samo w sobie nie przedstawia jakiejś niespotykanej wartości architektonicznej - ot, przyzwoity barok tak na zewnątrz, jak i w środku - ale przyjemnie wpasowuje się w krajobraz. Brama wejściowa powiela fasadę bazyliki, a kameralna dzwonnica o kształcie sześcianu jest urocza.









Nie wiem, co to o mnie świadczy, ale najbardziej zapadły mi w pamięć zmumifikowane szczątki księcia Jeremiego Michała Korybuta Wiśniowieckiego (ojca króla Polski Michała Korybuta), przyodziane w strój wyjęty z "Ogniem i mieczem", które można obejrzeć w klasztornej krypcie za marne parę złotych. Towarzyszą im mumie braci klasztornych.




Na Łysej Górze przez spore zadrzewienie prawie nie ma widoków. Przyjemną dal widać z okolic dzwonnicy, a poza tym, kilkaset metrów dalej, za wielka wieżą radiowo-telewizyjną, jest wyznaczony jeden główny taras widokowy, z którego oglądać można świętokrzyskie niziny i przede wszystkim tutejszą specjalność: gołoborza, czyli imponujące połacie gruzu skalnego. Ładny widoczek, który pomógł mi podładować baterie przed zejściem i ostatnim już tego dnia odcinkiem drogi do najbardziej apetycznego celu tej wycieczki.









SANDOMIERZ

Nie wiem, czy na turystycznej mapie Polski brakuje mi czegoś równie mocno, jak małych i średnich zabytkowych urokliwych miast. Nie ma sensu się oszukiwać: nie jesteśmy pod tym względem zbyt blisko Niemiec, Włoch, Francji i paru innych zachodnich krajów. Polska to głównie te największe miasta, pojedyncze zamki i pałace oraz przyroda. Miasto średnie lub małe to tutaj najczęściej dziura, z której większość ludzi z aspiracjami wyjechała, zabytki zniszczyli Niemcy lub Rosjanie, a to co zostawili zdewastowało się stopniowo samo pod okiem Polaków i zostało przygniecione koszmarnym podejściem do urbanistyki. Czasem są to miejsca z dużym potencjałem, ale bez większych szans na jego wykorzystanie.

Jednym z najsilniej przeciwstawiających się takiemu stanowi rzeczy miejsc, jednym z najbliższych realizacji idei polskiego Rothenburga, polskiego Carcasonne, polskiego San Gimignano i tak dalej - jest największa perła Świętokrzyskiego, Sandomierz. To niewielkie miasto (niecałe 24 tysiące mieszkańców, piąte miasto województwa) położone tuż przy granicy z Podkarpaciem, upatrywałem na najpiękniejszy punkt całej podróży po województwach opolskim, śląskim, łódzkim i świętokrzyskim. Nie pomyliłem się, Sandomierz nie pozostawił szans konkurencji - nie musiałem się nawet zastanawiać, co mnie najbardziej zachwyciło.


Krótki wyciąg z historii, bo Sandomierz to nie jest po prostu ładne miasteczko, a jedno z najważniejszych miast średniowiecznej Polski. Już w XI wieku był siedzibą książęcą i miastem wojewódzkim; przez Galla Anonima, żyjącego na przełomie XI i XII wieku, zostało uznane za jedno z trzech najważniejszych miast Królestwa Polskiego obok Wrocławia i Krakowa. Gdy Bolesław Krzywousty rozbił Polskę na dzielnice, jedną z pięciu obok Mazowsza, Wielkopolski, Śląska i dzielnicy senioralnej była właśnie Ziemia Sandomierska. Standardowo swoją pozycję i świetność miasto utraciło w trakcie potopu szwedzkiego (już wcześniej zostało zniszczone przez najazd Tatarów, po którym dopiero Leszek Czarny ulokował je na wzgórzu, na którym starówka mieści się do dziś), by już nigdy jej nie odzyskać. Dziś Sandomierz jest znany chyba najbardziej dzięki serialowi "Ojciec Mateusz", z którego nie miałem okazji obejrzeć nawet minuty i specjalnie tej okazji nie poszukuję.


24 tysiące ludzi to nie tak mało, ale nadwiślański Sandomierz z turystycznego punktu widzenia to tylko malutka starówka, która pomieściłaby może z tysiąc osób, gdyby dość ciasno je upchać i gdyby oczywiście wszystkie budynki miały tu przeznaczenie mieszkalne, a więc - właściwie kawałeczek całego miasta. Nie wyściubiałem nosa poza starówkę i przyległości, bo nie bardzo jest po co, ale musiałem jakoś dojechać i po drodze widziałem w sumie całkiem przyjemne nieduże miasto z niewysokimi blokami i dużą ilością zieleni.


A starówka, choć nieduża (zdrowe 3-5 razy mniejsza niż toruńska, z którą sandomierska mi się najmocniej kojarzy), jest kameralnie zachwycająca. Nie chodzi tylko o to, że to mnóstwo zadbanych lub odrestaurowanych budynków, liczących sobie kilkaset lat, a jednocześnie dających przyjemną alternatywę dla monumentalnych przy Sandomierzu starówek Krakowa, Wrocławia czy Warszawy. Sandomierz ma szczęście mieścić się na siedmiu wzgórzach, co bardzo przydaje mu malowniczości (nawet jego prześliczny rynek jest pochyły); Sandomierz ma szczęście posiadać jeden z najbardziej oryginalnych w swoim pięknie ratuszy; ma szczęście do muzeów i kościołów; ma szczęście do żywotnego zaplecza gastronomicznego. Mimo ogromnego zmęczenia po tygodniu złego spania, intensywnego zwiedzania i klinicznych odcisków udało mi się tu przenieść do innej rzeczywistości.


Sandomierz przywitał mnie moją największą jak dotąd burzą gradową 2019 roku, przez którą musiałem przesiedzieć w samochodzie na parkingu jakieś 20 minut. Gdy wkroczyłem na starówkę, było już prawie ciemno, a ja i tak musiałem skierować się od razu do żłobu. Miasto zdążyło mnie oczarować jeszcze w drodze do knajpy Lapidarium pod Ratuszem, klimatycznej miejscówki faktycznie ulokowanej w piwnicach ratusza, gdzie zjadłem jednego z najlepszych burgerów w życiu.





Wzmocniony, udałem się na spontaniczny nocny spacer po Sandomierzu, zachodząc, jak się później okazało, do wielu miejsc, które nazajutrz miałem poznać świadomie i w świetle dziennym.

















Jeden dzień w zupełności wystarczy, by poznać wszystkie interesujące punkty Sandomierza, aczkolwiek trzeba się dobrze zorganizować i wcześnie ruszyć. Zmagania rozpocząłem już koło siódmej rano od serca miasta, nieskończenie przyjemnego sandomierskiego rynku, by zobaczyć go jeszcze bez ludzi i zgiełku (w godzinach popołudniowych zrobiło się już naprawdę ludno). Nieduży, przeuroczy, przesympatyczny i pochyły, nie ma w sobie nawet szczypty monumentalności, nie jest w stanie przytłoczyć. Otoczony restauracjami, barami, kawiarniami, sklepami, galeriami.






Jednym z najładniejszych rynków całego kraju czyni go jeden z najładniejszych ratuszy, idealnie dopasowany do tego miasta ze swoją kameralnością i słodyczą. Biała otynkowana wieżyczka na planie kwadratu przechodzącego w oktagon przytula się do ceglanego prostopadłościanu ze wspaniałą renesansową attyką, ślepymi arkadami i zegarem słonecznym - to efekty przebudowy w XVI wieku. Działa zupełnie inaczej niż majestatyczne ratusze Wrocławia albo Poznania, ale niewiele słabiej. Jego estetykę pięknie dopełnia zabytkowa studnia miejska z drewnianą obudową.





Większość otaczających rynek kamienic to budynki właściwie nienadzwyczajne same w sobie: robią wrażenie, bo jest ich dużo naraz. Spośród nich wyróżnia się Kamienica Oleśnickich z barokową fasadą i szerokimi podcieniami, do obecnego kształtu przebudowana w XVIII wieku. Została w niej zawarta zgoda sandomierska w 1570 roku.


O tej porze wszystko było jeszcze zamknięte, więc zgodnie z planem zszedłem ze wzgórza, na którym stoi centrum starówki, by zobaczyć atrakcje naturalne Sandomierza. By to zrobić, zaliczyłem przy okazji tzw. Ucho Igielne, zwane też Furtą Dominikańską - bardzo wąskie i bardzo wysokie przejście, obecnie między kamienicami, kiedyś przejście w murach obronnych z połowy XIV wieku.




Rzeczone atrakcje naturalne to wąwozy lessowe, co ciekawe znajdujące się nie w leśnych ostępach, a właściwie w centrum miasta. Najsłynniejszy jest Wąwóz Królowej Jadwigi, ale wcześnie przeszedłem jeszcze przez krótszy i niższy Wąwóz Staromiejski, niepozorny, ale już coś zapowiadający. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć go po zmroku, kiedy jest oświetlony.



Wąwóz Królowej Jadwigi jest już naprawdę imponujący: ciągnie się przez pół kilometra, a jego ściany, będące jakby przekrojem osiowym ziemi z korzeniami drzew, potrafią osiągać dziesięć metrów wysokości. To niezwykły widok, chociaż prawdę mówiąc dużo bardziej niezwykłym przeżyciem był najbardziej zmasowany atak komarów, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem i który sprawił, że przebiegałem przez wąwóz jak represjonowany działacz opozycji przez ścieżkę zdrowia w Polsce Ludowej. Niestety w ciepły letni dzień po deszczu to miejsce to piekło na ziemi, ale przynajmniej zdjęcia są niewinne.







Wyleciałem z wąwozu z niecenzuralnymi słowami na ustach, co bardziej zaskoczyło niż zgorszyło zakonnicę z pobliskiego Kościoła św. Pawła, raczej standardowej zabytkowej świątyni, choć z ładną złoconą nastawą wewnątrz.



Na starówkę wracałem naokoło, przez Park Piszczele, dość malowniczy, bo rozlokowany na wzniesieniach i obniżeniach. Kolejny powód do żalu, że nie miałem jeszcze jednego wieczoru w Sandomierzu.




Za parkiem jeszcze jeden standardowy Kościół św. Józefa...


... i w końcu nieco ciekawsze zabudowania sakralne: Kościół św. Michała Archanioła wraz z zespołem niegdysiejszego klasztoru benedyktynek to barokowy koncert kilku budynków o barwnych fasadach; nie zmienił się od końca XVII wieku.





Wróciłem na stare miasto przez jeden z najbardziej symbolicznych akcentów Sandomierza - Bramę Opatowską. To jedyna zachowana brama miejska z obmurowań z XIV wieku: ceglana, z tynkowym zwieńczeniem, renesansową attyką i ostrołukowym przejściem. Na górze mieści się taras widokowy.





Zaraz za bramą Kościół Ducha Świętego o ekscentrycznej, bo jakby wyrwanej z wyższych zabudowań fasadzie i wnętrzu, w którym ołtarz główny imituje iluzjonistyczne malowidło.



W oczekiwaniu na wyznaczoną godzinę najbardziej komercyjnej atrakcji Sandomierza zszedłem na krótko do Zbrojowni rycerskiej, gdzie w kilku małych pomieszczeniach zgromadzono całkiem sporo dawnych narzędzi do robienia ludziom krzywdy i do bronienia się przed krzywdą.







Ciągnąca się przez niespełna pół kilometra pod starówką Podziemna Trasa Turystyczna jest istotnie dość mocno touristy - przewodnik opowiada głównie płytko i często dziecinnie (niestety nie można zwiedzać samemu), spora część korytarzy powstała współcześnie i współczesne jest też prawie całe ceglane wykończenie, również w autentycznych mieszczańskich piwnicach. Za duży przemiał turystów, żeby poczuć klimat, ale mimo wszystko ciekawie znaleźć się dwanaście metrów pod rynkiem.






Najpiękniejsze wnętrze całego Sandomierza jest do zobaczenia za darmo, bo jest nim wnętrze Bazyliki Katedralnej Narodzenia NMP, ufundowanej przez Kazimierza Wielkiego w latach 1380-82. Z zewnątrz nieco niepozorny gotyk, ukryty za gęstymi kasztanowcami, a w środku remont, ale i tak udało mi się zachwycić. Sklepienie krzyżowo-żebrowe pokryte ornamentalną, skrzącą się złotem polichromią Jana Bukowskiego z lat 30. XX wieku to wizualny majstersztyk, podobnie zresztą jak gotyckie freski na ścianach czy prezbiterium ze stallami z ciemnego drewna i ołtarzem z ciemnego marmuru. Katedrze towarzyszy dzwonnica z XVIII wieku.










Ale najmocniej przeniosłem się w Sandomierzu w czasie dopiero w Domu Jana Długosza, jednym z najbardziej zachwycających klasycznych muzeów w Polsce, gdzie odnalazłem eksponaty dużo donioślejsze niż się spodziewałem odnaleźć. Sam budynek jest jednym z najciekawszych w mieście - ascetyczny, ale też bardzo autentyczny gotyk z ozdobami symbolicznymi, a jednak wystarczającymi: wzorek z czarnej cegły na elewacji to niby niewiele, ale ma w sobie coś hipnotyzującego. Dom ufundował właśnie słynny polski kronikarz w XV wieku z przeznaczeniem na siedzibą księży mansjonarzy; siedzibą Muzeum Diecezjalnego jest już od 1937 roku. Z ogrodu przy budynku widać attykę Collegium Gostomianum, szkoły średniej funkcjonującej od 1602 roku, dziś jedno z najlepszych  i najbardziej prestiżowych liceów w województwie.









Podobno wystawa nie uległa znacznym zmianom, odkąd muzeum istnieje. Być może dzięki temu jest tak klimatyczne, tak inne niż prawie wszystkie muzea - bardziej celebrujące swoje istnienie, skupione, samoświadome, mające więcej namaszczenia. Zapadł mi w pamięć tekst umieszczony przy ekscentrycznym eksponacie, jakim są stopy słonia; dobrze oddaje osobliwość tego muzeum: "Na pulpicie położone są stopy słonia. Jest to jedna z wielu osobliwości, jakie napotykamy na ekspozycji, która przedmioty o dużej wartości artystycznej łączy z mniej znamienitymi. Ten jedynie pozorny brak ładu i pozorna przypadkowość sprawiają, że muzeum pełne jest złożoności form i elementów tajemniczości." Miejsce ma faktycznie niesamowitą atmosferę, co potwierdza fakt, że w okolicach pisania tego tekstu przyśniło mi się, że w nim jestem. Panuje w nim półmrok i zapach drewna, a co najpiękniejsze - prawie każdy jeden eksponat jest opisany. Nie podpisany - opisany, nieprzesadnie długo (i dobrze), ale często bardzo ciekawie.






A eksponaty to niewyczerpany zbiór niesamowitości i wymienię tu ciurkiem kilkanaście z nich. Biblia z XIV wieku, stopy słonia, relikwiarz drzewa Krzyża Świętego znaleziony przez wojska polskie po bitwie pod Grunwaldem, rękopis Bogurodzicy z XV wieku, obraz Cranacha, odcisk pieczęci antypapieża Jana XXIII, ornaty z XVI-XVIII wieku, rysunek wykonany przez Cypriana Kamila Norwida, fajka Adama Mickiewicza, włosy Napoleona, rękawiczki królowej Jadwigi, rzeźba Matki Boskiej z pierwszej połowy XIII wieku, rękopis Medytacji należący do przeora Kordeckiego z Jasnej Góry, karty do gry z XVII wieku, piasek spod krzyża św. Piotra, najstarszy zachowany polski fortepian, szopka z XVIII wieku i niesamowita biblioteka "ksiąg drzewnych". Być może nie zrobiłoby to jeszcze na mnie aż takiego wrażenia, gdybym trafił do jakiegoś wielkiego muzeum narodowego w Warszawie albo Krakowie, ale byłem w małym Sandomierzu. A nawet jeśli podejrzewać, że takie rzeczy jak włosy Napoleona czy piasek spod krzyża św. Piotra raczej udają to czym mają być, to sam fakt, że udawały to już sto lat temu...































"Konkurencyjne" muzeum mieści się w największej sandomierskiej budowli - podłużnym zamku na wzgórzu nad Wisłą. To tak naprawdę tylko skrzydło zachodnie większego murowanego zamku wzniesionego w XIV wieku przez Kazimierza Wielkiego i przebudowanego przez Zygmunta Starego. Zamek wysadzili Szwedzi, a odbudowę tylko jednego, najmniej zrujnowanego skrzydła zarządził Jan Sobieski. Dziś jest nieco niezgrabną budowlą, pół-pałacem, pół-zamkiem, wartościowym bardziej historycznie niż architektonicznie.




Muzeum okręgowe w jego wnętrzach też może się poszczycić kilkoma mocnymi eksponatami, jak choćby dokument lokacyjny Sandomierza z 1286 roku nadany przez Leszka Czarnego, inny dokument Jana Olbrachta, kości mamuta, denary z XI wieku czy szachy z XII wieku. Korona Kazimierza Wielkiego ("jedyna prawdziwa korona noszona przez władcę za życia") to XX-wieczna kopia oryginału znajdującego się na Wawelu, który jednak odnaleziony został właśnie w Sandomierzu. Jest też niewielki dział etnograficzny.














Na sam koniec zostawiłem sobie widoczny z zamku za polem winorośli Kościół św. Jakuba, najstarszy i często uważany za najcenniejszy zabytek Sandomierza. Poza dzwonnicą z 1314 roku i otynkowaną kapliczką z XVII wieku późnoromański kościół w całości istnieje od 1226 roku, tchnie starością i autentycznością. Wewnątrz jest ascetyczny, skupiony, nierozproszony wymyślną nastawą, spokojny, może tylko zbyt współcześnie odrestaurowany.











Byłem już na tym etapie na granicy wyczerpania upałem, komarami, odciskami i bezsennością, ale Sandomierz nie przestał mnie oczarowywać. Miałem tu jeszcze wrócić, by zjeść kolację i ostatni raz zobaczyć rynek, ale w międzyczasie wyjechałem na chwilę za miasto.


WINNICA SANDOMIERSKA

Okolice Sandomierza to jeden z najważniejszych polskich regionów winiarskich, a że po długich latach kompletnej marginalizacji polscy winiarze zostają powoli dopuszczani do głosu na arenie międzynarodowej, to nie omieszkałem odwiedzić przynajmniej jednej tutejszej winnicy. Niewielka, rodzinna Winnica Sandomierska, chyba najsłynniejsza, może najlepsza, ulokowana jest na lessowych wzgórkach we wsi Góry Wysokie jakieś 10 minut autem od Sandomierza. Jest uniwersalna - nawet właściciel zapytany o najważniejsze szczepy nie potrafił mi wskazać jednego, twierdząc, że obecnie kilka różnych uprawiają w podobnych ilościach, a były wśród nich i białe, i czerwone.







Załapałem się na zwiedzanie winnicy i degustację win i serów (również wyrabianych na miejscu). Żadne wino nie było wprawdzie wielkie, ale wszystkie trzy - różowy Zweigelt, czerwony Regent i biały Riesling - były naprawdę bardzo dobre, ze szczególnym uwzględnieniem Rieslinga. Sery im nie ustępowały.

ZAMEK KRZYŻTOPÓR

Po jeszcze jednym sandomierskim burgerze postanowiłem zwiedzić na koniec tego dnia atrakcję, która okazała się drugim najciekawszym punktem województwa. Zamek Krzyżtopór jest ulokowany na płasko, we wsi Ujazd między Kielcami i Sandomierzem, nie widać go z oddali ani z niego nie rozciągają się rozległe widoki, ale przeskoczył zamek w Chęcinach o kilka długości. Zamek, a raczej ufortyfikowany pałac (palazzo in fortezza) został ukończony w 1644 roku z inicjatywy wojewody sandomierskiego Krzysztofa Ossolińskiego (zmarł zaledwie rok po skończeniu budowy) i przez krótko był jedną z najwspanialszych rezydencji nie tylko Polski, a całej Europy. Przez krótko, bo już po 11 latach zajęli go i zaniedbali Szwedzi. Do ruiny doprowadziły go jednak dopiero starcia zbrojne Rosjan z barskimi konfederatami.


Dziś to jedna z najbardziej klimatycznych ruin w kraju. Setki oczodołów drzwi i okien, przebijających się jedne przez drugie, rytmicznie powtarzanych, milczących, pustych (spośród których najbardziej wymowne jest okrągłe okno w wieży bramy wjazdowej); surowość cegły i kamienia, monochromatyczność budowli; opustoszałe, enigmatyczne korytarze, sale i wieże. W połączeniu z mżawką i pochmurnym niebem z przebłyskami słońca robi się naprawdę un po metafisico i nieco apokaliptycznie, a nie spodziewałem się takich doznań na ziemi świętokrzyskiej. Przyjechanie do zamku w ostatniej godzinie jego otwarcia było świetnym pomysłem.



























Po dniu pełnym doznań wyciszyłem się w zajeździe w pobliskiej wsi Okalina, gdzie niespodziewanie dostałem najlepszy widok z okna tej podróży, mimo że był to najtańszy nocleg.



KIELCE

Będę o tym wspominał jeszcze długie lata - zdarzyło mi się wstać o siódmej rano w pochmurnie zapowiadający się dzień, by jechać do Kielc i je zwiedzać. Podejrzewałem już wtedy, że jest w tym coś heroicznego i wiele się nie pomyliłem.

Kilka dni przed zajechaniem do Kielc byłem w Częstochowie i nie wierzyłem, że cokolwiek przewyższy święte miasto w jego niezrównanej brzydocie. Miałem rację - Kielce muszą zadowolić się tytułem zaledwie drugiego najbrzydszego miasta, jakie oglądałem. Zaniedbanie, blokowizm, fakt że jedna z najlepiej ocenianych knajp miasta okazała się nędzna - nie nastroiły pozytywnie, ale najgorszy był towarzyszący mi cały czas zaduch kilkudziesięciotysięcznej wiochy, miasta, które jest jakby nie patrzeć dość spore wszerz, ale zatrzymane w rozwoju wzwyż. Występuje w nim nieprzyjemny kontrast dużej ilości z denną jakością. Rynek jest po prostu smutny, a Ulica Sienkiewicza - deptak imitujący łódzką Piotrkowską, ale bez szans na konkurencję - zamiast stanowić azyl od reszty miasta, jest zawalony od początku do końca straganami z mydłem, powidłem i badziewiem. Zasłyszany na nim fragment rozmowy dwóch mężczyzn w kwiecie wieku ("... i co, znowu pobiłeś dzielnicowego?") doskonale wpasował się w kielecką atmosferę.














Tym bardziej irytuje fakt, że są w Kielcach jednak dwa obiekty, dla których naprawdę warto do miasta wjechać. Dobrze chociaż, że oba tuż obok siebie. Ten mniej popularny, który jednak na mnie wywołał największe wrażenie, to Bazylika Katedralna Wniebowzięcia NMP, barokowa obecnie świątynia, efekt XVII-wiecznej przebudowy romańskiej świątyni z 1171 roku (drobnych romańskich elementów do dziś nie straciła). O ile z zewnątrz przyciąga wzrok głównie barwnym kamieniem, jaki częściowo pokrywa elewacja, tak w środku to wyjątkowo klimatyczne miejsce, utrzymane w ciemnych tonacjach fresków i marmurów, z którymi doskonale współgra niemal czysto złote wyposażenie. Ma bardzo tajemniczą i odrobinę surrealistyczną atmosferę - naprawdę bardzo, skoro byłem w stanie ją poczuć wchodząc do środka z marszu po Kielcach.


















Fasada bazyliki spogląda na Pałac Biskupów Krakowskich, którzy rezydowali w Kielcach od XII wieku aż do 1789 roku. Ta imponująca siedziba pochodzi z 1637 roku i cieszy oko symetrią form, pięknymi oktagonalnymi wieżami o wysokich barokowych hełmach, charakterystycznymi zwieńczeniami drewnianych okiennic (o ile banalniej wyglądałaby bez nich) i pięknym arkadowym portalem. Na tyłach mieszczą się ogrody. Niestety nie dane mi było zwiedzić wnętrz, bo wbrew informacjom zawartym w każdym możliwym miejscu pałac z jakiegoś powodu tego dnia miał się otworzyć trzy godziny później niż według tych informacji. Może i dobrze, jeszcze bym zaczął lubić Kielce.






Nieopodal można znaleźć malutkie Muzeum Diecezjalne, poświęcone głównie biskupom krakowskim oraz kieleckiemu biskupowi Czesławowi Kaczmarkowi, lokalnemu bohaterowi, represjonowanemu przez władze polski ludowej. Szału nie ma, ale można wpaść.






Co jeszcze? Dotarłem do miejsca pamięci pogromu kieleckiego, jednego z najbrzydszych i najbardziej kontrowersyjnych wydarzeń w powojennej historii Polski. Ot, dwie tabliczki pamiątkowe w ścianach i kilkadziesiąt mniejszych w chodniku, z imionami i nazwiskami zamordowanych.



Na deser jedna z najbardziej polecanych dziś atrakcji Kielc, ironicznego wobec tego miasta Muzeum Zabawek i Zabawy. Imponujący zbiór zabawek z różnych okresów, chociaż jak na mój gust trochę chaotycznie przedstawiony. Odkryłem, że zabawki, nawet stare, jakoś średnio mnie ruszają - najbardziej zapadły mi w pamięć rozczulające listy dzieci (nie pamiętam już, czy do muzeum czy do redakcji jakiegoś programu, co nie ma większego znaczenia).












MUZEUM WSI KIELECKIEJ W TOKARNI

Wyjechałem z Kielc, ujechałem kilka kilometrów i momentalnie wyszło słońce. Co się odwlecze, to nie uciecze - drugi raz świętokrzyski skansen mi się nie wymknął i co miałem zrobić na początku, zrobiłem na samym końcu. Cieszę się dzisiaj z tego, bo moim ostatnim wrażeniem z województwa byłyby Kielce, a tak jest nim jedna z trzech największych po Sandomierzu i Krzyżtoporze atrakcji - Muzeum Wsi Kieleckiej, najwspanialszy skansen, w jakim póki co byłem. Zdobył sobie ten tytuł, mimo że w tej podróży byłem już wcześniej w czterech innych, więc miałem prawo być nieco przesycony.



Przesyt nie miał jednak prawa dojść do głosu, bo skansen w Tokarni bardziej niż inne przenosi do dawnego świata, przy okazji wzbogacając podróż o jeszcze jeden wymiar Polski, której już nie ma. Jest ulokowany faktycznie na szczerej wsi, na terenach bez przeszłości, bez miejskich dźwięków i widoków i tak ogromny, że jest jakby kompleksem autentycznych wiejskich przysiółków. W obrębie muzeum znajdują się całe pola, łąki i zagajniki. A liczba obiektów jest przytłaczająca i różnorodna - w mniej niż dwie godziny nie ma szans przyzwoicie się zapoznać ze skansenem, trzy są odpowiednie, ale tak naprawdę można tu spędzić pół dnia. Największe hity to dom wiejskiego lekarza z apteką w osobnym pomieszczeniu, wiatraki i ich wnętrza (z jednego z nich widać nawet w oddali zamek w Chęcinach) i szczególnie kościół szpitalny z 1763 roku z oryginalnym XVIII-wiecznym wyposażeniem, stojący obok drewnianej dzwonnicy z połowy XIX wieku.












































__________________________________________


Polska odnaleziona. Świętokrzyskie mimo swojej miniaturowości to urocza kraina, która jak na niewielką powierzchnię ma do zaoferowania sporo, a już do Sandomierza wręcz nie wyobrażam sobie nigdy nie wrócić. Oczywiście, że nie jest jakimś topowym regionem turystycznym Polski, ale przebija według mnie co najmniej cztery inne województwa, może pięć - a robi to, co trzeba podkreślić, bez dostępu do morza i bez dostępu do poważnych gór. Rewelacyjny cel na bardzo intensywny weekend.

Komentarze