Łódzkie. Na włóknistej granicy przemysłu i folkloru

Najbardziej centralne województwo Polski jest zarazem jednym z najmniej wyrazistych. Żadne inne nie opiera praktycznie całego swojego ogólnokrajowego wizerunku na swojej stolicy, w dodatku mając stolicę o wizerunku kiepskim. Łódź mimo wyraźnych korzystnych zmian w świadomości przeciętnego człowieka cieszy się ciągle bezdyskusyjnie złą sławą, a poza tym miastem nie ma w Łódzkiem właściwie ani jednego miejsca, które cieszyłoby się sławą jakąkolwiek. Piotrków Trybunalski, Bełchatów, Pabianice czy Zgierz to miasta, o których wie się z grubsza tyle, że istnieją. Pomiędzy miastami Łódzkie to obszar płaski jak stół i najmniej zalesione województwo kraju, z największą elektrownią opartą na węglu brunatnym na świecie jako główną ciekawostką "przyrodniczą".

Można też powiedzieć, że Łódzkie ma najmniej tożsamości historiograficznej ze wszystkich województw, nie będąc wyraźnym spadkobiercą żadnego regionu historycznego. Graniczące z nim województwa odpowiadają jakimś krainom: wielkopolskie Wielkopolsce, kujawsko-pomorskie Kujawom i Pomorzu, mazowieckie Mazowszu, opolskie i śląskie Śląskowi, świętokrzyskie Małopolsce. Łódzkie to historycznie po trochu z kilku z tych krain oraz takie niepamiętane dzisiaj terytoria jak Ziemia sieradzka czy Ziemia łęczycka, niepodpadające pod żadne większe regiony. Nie ma czegoś takiego jak "Łódzczyzna", bo Łódź dopiero w XIX wieku, w trakcie zaborów, zaczęła się rozrastać i pełnić ważna rolę. Czyli właściwie sztuczny twór administracyjny w porównaniu z innymi województwami, choć oczywiście wszystkie chociaż trochę tej sztuczności posiadają.

Faktycznie - po żadnym regionie Polski, żeby nie powiedzieć po żadnym regionie świata, nie jeździło mi się jeszcze tak nudno, tak nijako. Łódzkie oglądane w trasie jest ogółem jak generyczna polska wieś rolna bez cech indywidualnych. Faktycznie też, że nie ma tu poza stolicą wiele miejsc wartych odwiedzin, jeśli nie mieszka się w pobliżu, a wszystko co jest warte pozostaje w cieniu stolicy. Faktycznie jako region zapamiętam je jako właściwie żadne. A jednak dwukrotnie przyprawiło mnie o prawdziwy zachwyt i były to zachwyty z dwóch różnych światów - właściwie przeciwstawnych, choć powiązanych jedną jedyną rzeczą: włókiennictwem.

ŁÓDŹ

Nie ma w Polsce miasta, które byłoby obiektem równie częstych żartów i różnego typu wyrazów dezaprobaty, co Łódź. Wałbrzych, Sosnowiec, nawet wyjątkowo popularny od paru lat Radom wymiękają przy trzecim najludniejszym mieście Polski - raczej nie pod względem ostrości kpin, ale na pewno pod względem ich częstotliwości. Łódź kojarzyła się odkąd pamiętam, kojarzy do dziś i chyba jeszcze jakiś czas będzie kojarzyć z brzydotą, kibolami i nade wszystko zrujnowanymi kamienicami, dzierżąc wizerunek antymiasta.


Być może zasłużyła sobie na to, być może zasługiwała jeszcze do paru lat wstecz. Nie wiem, ile zrobiono dla Łodzi w ciągu ostatniej dekady, bo w tym roku byłem w niej po raz pierwszy. Domyślam się, że mnóstwo: bo wiele z rzeczy ładnych w tym mieście wygląda na ładne od niedawna, dopiero co odrestaurowane; bo trwa w nim mnóstwo, mnóstwo remontów, a władze miasta się od dość dawna nie zmieniły, więc pewnie to stały trend; bo ruiny i zaniedbania ciągle jest dużo i ciągle faktycznie wyraźnie więcej niż we Wrocławiu czy Krakowie, więc patrząc na intensywne restauracje, łatwo myśli się, że niedawno musiało być jej przytłaczająco dużo. Co mogę stwierdzić na pewno, to że już na taki status nie zasługuje i że była jednym z moich największych podróżniczych pozytywnych zaskoczeń w życiu (choć może, przyznam, nie znaczy to tak wiele, bo jak większość osób podróżowałem w życiu głównie do miejsc powszechnie uważanych za ładne i atrakcyjne - powiedzmy więc, że po prostu była bardzo dużym pozytywnym zaskoczeniem).






Nie chcę czarować czytelników, łodzian ani samego siebie, że Łódź jest jakąś dużą konkurencją dla Krakowa, Gdańska, Wrocławia. To nie jest miasto tego kalibru i nawet przy najdalej posuniętych remontach raczej nigdy nie będzie, bo nie jest tak malownicze, tak atrakcyjne historycznie - tak piękne. Trzeba natomiast po pierwsze jasno powiedzieć: Łódź to nie jedno z najgorszych miejsc w Polsce, Łódź to jedno z najciekawszych i w pewnym sensie najładniejszych miejsc w Polsce. Po drugie Łódź ma jedną zasadniczą przewagę nad całą resztą tych najciekawszych miejsc: jest bezprecedensowa. Jej atuty to nie kilkusetletnie zabytki, piękno przyrody, malownicze ulokowanie na rzekach i wzgórzach, kawiarnie i restauracje, klimat starówki - powtarzalne w skali kraju, a co dopiero kontynentu. To coś zupełnie innego, przeznaczonego dla osób o bardziej elastycznych horyzontach estetycznych, zdolnych odnaleźć piękno i atmosferę w miejscach, które nie są piękne i klimatyczne w maksymalnie klasyczny sposób.



Bezprecedensowa jest już sama historia miasta. Patrząc na listę największych miast w kraju, Łódź otaczają i z góry, i z dołu ośrodki o kilkusetletniej, potężnej historii; ona zaś, jakkolwiek istniejąca jako wieś rolnicza od średniowiecza, do dwustu lat wstecz była małym, nic nieznaczącym miasteczkiem, u kresu XVIII wieku liczącym ćwierć tysiąca mieszkańców. W roku 1820, gdy mieszkało tam ok. 800 ludzi, rozpoczęła swoją właściwą historię. Wtedy decyzją namiestnika Królestwa Polskiego została wyznaczona na ośrodek tkacki i włókienniczy, co sprawiło, że w ciągu następnych kilkudziesięciu lat rozrosła się kilkudziesięciokrotnie i stała wielonarodowościowym kotłem, w którym główne miejsce zajmowali Żydzi, Niemcy i Polacy, nieco mniej ważne - Rosjanie.  Do dziś Łódź żyje zwłaszcza legendą dwóch postaci potentatów przemysłowych - Żyda Izraela Poznańskiego i Niemca Karola Scheiblera. Rozkwit przerwała pierwsza wojna światowa, a druga ostatecznie zniszczyła być może kluczowy w rozwoju miasta trybik - Żydów. W PRLu Łódź była jednak z powrotem ważnym ośrodkiem - fabryki włókiennicze pracowały pełną parą, przy okazji miasto stało się siedliskiem i mekką krajowych filmowców; to tutaj polskie kino stało się wartościowe artystycznie i znaczące na arenie międzynarodowej. Do będącej źródłem złej sławy ruiny doprowadziło Łódź to samo (choć w innym wydaniu), co ją stworzyło - kapitalizm. Po transformacji fabryki okazały się nieopłacalne w obliczu azjatyckiej konkurencji, a miasto do niedawna musiało szukać nowego pomysłu na siebie. Ciągle w pełni go nie odnalazło.



Dla mnie clou Łodzi to klimat, jaki generuje spuścizna po tej historii. Ocean dziewiętnastowiecznych kamienic, odrestaurowane i nieodrestaurowane pozostałości po przemyśle włókienniczym, różnorodność architektoniczna wynikająca z różnorodności etnicznej. Gdy zwiedzamy najsłynniejsze miasta Polski, przenosimy się zwykle w czasie do wieków odległych - w Łodzi przenosimy się do wieku XIX i początków XX.

Jeśli chodzi o kamienice, nigdzie nie można trafić lepiej niż na ulicę Piotrkowską uważaną za główną atrakcję miasta, na co moim zdaniem zasługuje. Nie ma żadnego odpowiednika w całej Polsce, a ze swoim rozmachem niewiele nawet w całej Europie.


To ponad czterokilometrowa pół-ulica, pół-deptak, obstawiona dziesiątkami spektakularnych kamienic w różnych stylach architektonicznych: neorenesans, neobarok, neoklasycyzm, neogotyk, a czasem kumulacja kilku z nich w jednym budynku. Wiele z nich zachwyca, mogę co najwyżej pokusić się o podium, choć nie jest kategoryczne: narożny Bank Ludwika Greyera ze spektakularną kopułą (to bardziej pałac niż kamienica); fantasmagoryczna, czerwono-pomarańczowa Kamienica pod Gutenbergiem; łososiowa, eklektyczna jak mało która Kamienica Dawida Sendrowicza z pięknym wykuszem i wieżyczką. Niekoniecznie w tej kolejności.






W XIX wieku wokół Piotrkowskiej, stanowiącej główną oś komunikacyjną, rozwijała się cała Łódź: dziś, po odnowie dokonanej po latach zaniedbania, Piotrkowska zaczęła Łódź zasysać. To kilkukilometrowe, właściwie nieprzerwane pasmo popularnych restauracji, barów, kawiarni, sklepów i klubów, tętniące życiem nie mniej intensywnie niż wrocławski, krakowski czy warszawski rynek; przyjazne, pogodne, nieprzytłaczające, świeże, ożywione jeszcze różnymi rzeźbami sławnych postaci czy aleją gwiazd polskiego kina. Trafiłem tam od razu po dotarciu do Łodzi i moja sympatia do tego miasta narodziła się od razu, bo czułem się na Piotrkowskiej znakomicie.
































Nie jest nieskazitelnym, w stu procentach pięknym miejscem, nawet pomijając fakt, że wystarczy pokusić się o wejście w pierwszą lepszą bramę i prawdopodobnie skończy się to widokiem zaniedbanego podwórka. Na samej Piotrkowskiej zdarzają się dziury, przez które prześwieca ruina i brzydota, zdarzają się kamienice pozostające ciągle w kiepskim stanie, zdarzył się i koszmarny peerelowski dom handlowy. Z drugiej strony, choć boczne uliczki często nie zachęcają, można nimi szybko dotrzeć do paru z mnóstwa łódzkich pałaców.









Odrapanym, zapuszczonym podwórkom sprzeciwia się niezwykły Pasaż Róży - czteroletnie zaledwie dzieło Joanny Rajkowskiej, która z podziwu godną starannością i dokładnością postanowiła wyłożyć ściany całego podwórka drobnymi kawałkami luster. Pomysł może niekoniecznie bardzo wyszukany, ale efekt wizualny - niezwykły, niemożliwy do oddania na zdjęciach.




Pasaż Róży to jedno z najbardziej północnych podwórek Piotrkowskiej - na południu króluje z kolei OFF Piotrkowska, dawna przędzalnia i tkalnia Franciszka Ramischa, kompleks postindustrialnych budynków przeznaczonych na knajpy i bary, przyciągający prawdziwe tabuny młodych ludzi nawet w środku tygodnia, jedno z najżywiej bijących serc Łodzi.




Kilkaset metrów od północnego krańca Piotrkowskiej znajduje się drugi najmocniejszy punkt Łodzi - Manufaktura. To kolejne miejsce, dla którego bardzo ciężko znaleźć precedens gdziekolwiek (w Polsce jest to niemożliwe) - potężna dziewiętnastowieczna fabryka włókiennicza  odrestaurowana w najdrobniejszym szczególe i przerobiona na hotel oraz centrum handlu, kultury, rozrywki i gastronomii. Rozpoczęła działalność w 1872 roku jako imperium Izraela Poznańskiego i nie zaprzestała aż do lat 90. XX wieku, gdy upadła razem z całym łódzkim włókiennictwem. Dziś po odnowie i zmianie funkcji jest to apogeum postindustrialnej estetyki, uczta dla oka, sanktuarium cegły, postindustrializm w szacie eleganckiej, czystej i zadbanej. Do kompleksu przylega ogromna, współcześnie wybudowana galeria handlowa, ale na szczęście można zapoznać się z zabytkową częścią bez kontaktu z molochem. Warto zobaczyć ją za dnia i po zmroku - cegła inaczej prezentuje się w świetle słonecznym, inaczej przy widowiskowym podświetleniu, za każdym razem pięknie. Najładniejszy punkt to chyba obłędna brama wejściowa z zegarem na południowej ścianie kompleksu.


















Oprócz sklepów, kin i restauracji Manufaktura mieści w swoich ścianach również muzea - dokładnie trzy, choć znalazłem czas tylko na dwa z nich. Muzeum Fabryki, w którym możemy się dość skrótowo zapoznać z historią przedsiębiorstwa Poznańskiego i dowiedzieć czegoś o włókiennictwie, jest bardzo kompaktowe - to właściwie jedna nieduża sala. Zdecydowanie nie jest miejscem nie do pominięcia, ale warto tu zajrzeć choćby dla zobaczenia zbioru kilku zabytkowych maszyn włókienniczych.




Oderwę się na chwilę od Manufaktury, by powiedzieć, że jeżeli ktoś uważa tę jedną salkę za zbyt skromną jak na cenę biletu, to Centralne Muzeum Włókiennictwa, zlokalizowane na południe od centrum w tzw. Białej Fabryce Ludwika Geyera, jest dużo mniej uczciwe. Zastanawiam się właściwie, czy byłem kiedyś w bardziej nieudanym muzeum, co jest kompromitujące, bo to przecież muzeum włókiennictwa w dawnej stolicy włókiennictwa. Co prawda jest tam całkiem sporo eksponatów fabrycznych, a niektóre można nawet zobaczyć w ruchu, ale takiego chaosu jeszcze nie widziałem - nic nie jest opisane, część sal jest zamkniętych, część jest kompletnie lub częściowo pusta, brakuje w tym jakiejkolwiek logiki, scenariusza, zamysłu, nie wiadomo, w którą stronę się przemieszczać. Wygląda to tak, jakby po prostu bez zastanowienia wrzucono do kompleksu pomieszczeń trochę urządzeń włókienniczych albo jakby muzeum było jeszcze zamknięte i dopiero je tworzono. A istnieje od 1960 roku! Być może trochę warto dla maszyn i dla samej fabryki, ale wyszedłem zażenowany.












Wracając na północ: przeciwwagą dla jednosalowego Muzeum Fabryki jest MS2, czyli drugi oddział łódzkiego Muzeum Sztuki, zajmujący sporych rozmiarów trzypiętrowy budynek wchodzący w skład kompleksu, bardzo zajmujące i dobrze opisane muzeum sztuki współczesnej. Wśród eksponatów jest trochę nieodłącznie wpisanych w takie muzea niemających wiele wspólnego ze sztuką bzdur i śmieci, ale jest też sporo prac bardzo przyjemnych - niektóre z nich byłbym może nawet w stanie nazwać faktycznie sztuką. Wrzucam zdjęcia takich i takich, czytelnikowi pozostawiając ocenę, które pasują do której grupy.




















Jeszcze raz ucieknę na chwilę z Manufaktury, bo 700 metrów w linii prostej na południe, w pełnym przepychu pałacu Maurycego Poznańskiego, mieści się MS1, również poświęcone w całości sztuce współczesnej. Choć bilet kosztuje tyle samo co w MS2, muzeum jest małe, a eksponaty to już wyłącznie humbug. Mam się za osobę o dość szerokich horyzontach i często przyznaję wartość artystyczną i to nawet sporą czemuś, co dla większości osób jest kakofonią albo bezładnie zamalowanym farbą płótnem, ale gdyby nie zabytkowa klatka schodowa z pięknymi witrażami, czułbym się wręcz okradziony z pieniędzy.











Do Manufaktury przylega najbardziej olśniewająca z zewnątrz ze wszystkich łódzkich posiadłości potentatów przemysłowych - pałac Izraela Poznańskiego, ociekający luksusem nie aż tak znacznie mniej niż rezydencje królewskie albo najsłynniejsze opery Europy. Zaprawdę bezkompromisowa bomba francuskiego neobaroku i neorenesansu z nieskończonymi kamiennymi zdobieniami elewacji, posągami, mieniąca się różnorodnością kształtów okien, przyciągająca z daleka fantazyjnymi sklepieniami - Luwr w miniaturce.




Nie rozczarowują wnętrza, choć może nie dorównują elewacji - sufity i boazerie z ciemnego drewna, luksusowe tapety, piękne meble, zbiory sztuki i orientaliów. Osobny wycinek przeznaczony jest na wystawę poświęconą Arturowi Rubinsteinowi, chyba najsłynniejszemu łodzianinowi w historii miasta (niekoniecznie najsłynniejszemu w Polsce).












Jedynym sposobem na zobaczenie wnętrz jest wykupienie biletu do mieszczącego się w pałacu Muzeum Miasta Łodzi, które samo w sobie jest warte uwagi. Interesująco opowiada historię miasta, szczególną uwagę poświęcając jego wielonarodowościowemu charakterowi - poprzez dobre opisy i sporą liczbę eksponatów. Warto zwłaszcza obejrzeć akcesoria religijne różnych wyznań i aranżacje trzech wnętrz mieszkalnych w dawnej Łodzi - niemieckiej, polskiej i żydowskiej rodziny.












Jedyną, za to bardzo okazałą postindustrialną konkurencją dla Manufaktury jest Księży Młyn, ceglane imperium włókiennicze Karola Scheiblera, najpotężniejszego przedsiębiorcy w dziewiętnastowiecznej łodzi. Również zostało częściowo odrestaurowane i obecnie jest przerabiane na apartamenty. Nie jest to aż tak malownicze i różnorodne miejsce jak tętniąca życiem Manufaktura, ale ma nad nią jedną przewagę: jest nieco bardziej autentyczną postindustrią, bo nie ma wokół niego galeriowego zgiełku i nie jest odnowione w stu procentach. Nie tylko olbrzymi główny gmach przędzalni z oktagonalnymi wieżami, ale i niskie, ukryte między drzewami ceglane mieszkania dla robotników zasługują na uwagę.












Na skrajnej północy tego kompleksu znajduje się niewiarygodnie skromny i zaniedbany z zewnątrz pałac Karola Scheiblera z 1856 roku, przebudowany do obecnego neorenesansowego kształtu w latach 80. XIX wieku. Tę skromność rekompensuje w środku, gdzie moim zdaniem przebija przepychem pałac Poznańskiego. Scheibler szczególne upodobanie musiał mieć do artystycznych pieców kaflowych i drewna - boazerie, meble, sufity i podłogi tej rezydencji zawracają w głowie, zwłaszcza w sali, w której wykorzystano kilka różnych rodzajów drewna. Wyjątkowo piękna jest też sala w stylu mauretańskim.























Obecnie w pałacu Scheiblera mieści się Muzeum Kinematografii i wnętrza można zobaczyć tylko kupując bilet do tego muzeum. Tutaj również poczułem lekkie rozczarowanie - nie aż takie jak w Muzeum Włókiennictwa, ale wydawało mi się, że stolica polskiego filmu zasługuje na bogatsze i bardziej dopracowane sanktuarium. Muzeum nie jest ubogie w eksponaty i miłośnicy starego sprzętu do nakręcania i obróbki filmów będą w raju, a piękny, oryginalny, drewniany fotoplastikon z ok. 1900 roku, ten sam, który wykorzystany został w filmie "Vabank", to obiekt, dla którego w pojedynkę warto zapłacić za bilet. Czuć jednak, że to miejsce ma swoje lata i nikt nie zapragnął póki co go uwspółcześnić. Chaos, brak scenariusza, brak jasno wytyczonej ścieżki poruszania się po muzeum, po którym można chodzić w wielu kierunkach. Najpierw parę sal o początkach rozwoju techniki filmowej, nagle bez żadnej sygnalizacji parę tekstów poświęconych Komedzie (czemu ten skądinąd znakomity muzyk doczekał się własnej części ekspozycji, a żaden z wybitnych polskich reżyserów nawet osobnej tabliczki - trudno stwierdzić) i plakaty filmowe, znowu coś o technice, sale ze sprzętem pozostawionym bez żadnego komentarza.













Po drugiej stronie ulicy względem budynku przędzalni Scheiblera znajduje się najbardziej godna uwagi łódzka rezydencja, Willa Edwarda Herbsta. Jej budowa rozpoczęła się prawdopodobnie w roku 1875 w związku ze ślubem polskiego przemysłowca Edwarda Herbsta z Matyldą Scheibler, najstarszą córką Karola. Z zewnątrz jest to rezydencja umiarkowana w swojej wystawności, spokojny klasycyzujący neorenesans ze spokojnymi formami i powściągniętą dekoracyjnością. Za willą mieści się też wysmakowany ogród i ceglano-kamienny pawilon z drewnianym dachem.






Jak na łódzkie standardy nic specjalnego, ale wnętrze jest już najlepszym wnętrzem miasta. Nie jest w pełni, a nawet w większości oryginalne - to rekonstrukcja bazująca na zdjęciach z czasów Herbstów oraz wyglądzie innych łódzkich fabrykanckich mieszkań, muzeum wystawnego życia z drugiej połowy XIX i początków XX wieku.














Tonący w złocie, neorokokowy salon lustrzany (najlepiej zachowane pomieszczenie), tonący w drewnie salon myśliwski i niepoparty historią pałacu salon orientalny to chyba najmocniejsze punkty. Każdy zachwyca w trochę inny sposób.








Nie planowałem zwiedzać w Łodzi ani jednego kościoła, bo ani przewodniki, ani strony internetowe nie wymieniają ich wśród największych atrakcji miasta, o ile w ogóle je wymieniają. Spontanicznie wszedłem jednak do paru z nich i okazały się jednym z filarów pozytywnego wrażenia, jakie Łódź po sobie pozostawiła.

Na samym końcu Piotrkowskiej, przy placu Kościuszki, stoi eklektyczny Kościół Zesłania Ducha Świętego. Liczy sobie już prawie 200 lat, ale do obecnej formy został przebudowany na przełomie lat 80. i 90. XIX wieku. Łączy w sobie cechy romańskie i renesansowe, ale stożkowe i ostrosłupowe wieżyczki są z ducha dość gotyckie, a przez kopułę i rozplanowanie na krzyżu greckim nie mogę oprzeć się wrażeniu, że był mocno inspirowany architekturą Bizancjum. Śliczny. Wnętrze nie robi wielkiego wrażenia, ale oglądanie kopuł od środka zawsze wzbudza we mnie przyjemne doznania.





Największą katolicką świątynią w mieście jest natomiast Bazylika Archikatedralna św. Stanisława Kostki niedaleko Białej Fabryki. Osłodziła mi rozczarowującą wizytę w muzeum włókiennictwa. Zbudowana w latach 1901-1912, od początku do końca jest przykładnym neogotykiem. Na zewnątrz - arcyprzykładnym, bo nie stara się małpować gotyku, tylko na jego kanwie powiedzieć coś własnego. Spowity jasną cegłą, w oszczędny sposób używa dekoracji, które są wyraźnie nowoczesne, mimo że czerpią z gotyku. Również w środku jest dość ascetyczny jak na swoją wielkość, zaledwie kilka pięknych neogotyckich nastaw ożywia spokojny rytm ostrych łuków, białego tynku z ceglanymi wstawkami i kamiennych kolumn. Może nie wyróżnia się przesadnie wśród polskich katedr, ale jest bardzo dopracowany i zaprojektowany ze smakiem.







Kilkadziesiąt kroków obok stoi Kościół św. Mateusza, jedyna czynna w Łodzi świątynia luterańska, budowana w latach 1909-1928. Neoromanizm o monumentalności gotyku, w którym szczególnie piękna jest wieża: kwadrat przechodzący w oktagon przechodzący w oktagonalny ostrosłup, ozdobiony czterema wieżyczkami i licznymi arkadowymi wnękami. Wnętrze, sądząc po zdjęciach, jest przepiękne - niestety, jak to zwykle protestanckie świątynie w Polsce, był zamknięty.


Koło Piotrkowskiej mignął mi też Kościół Najświętszego Imienia Jezus z lat 80. XIX wieku, pierwotnie protestancki, dziś katolicki. Neoromański, ale również nie bez cech gotyckich, przez połączenie cegły z jasnym tynkiem, całkiem intensywną dekoracyjność i charakterystyczny kształt wieżyczek przypominający mi trochę Kreml.


Mając czas tylko na jeden kościół w Łodzi, moim zdaniem trzeba zobaczyć Cerkiew św. Aleksandra Newskiego, funkcjonująca od 1884 roku. Nie jest może koniecznie piękniejsza od protestanckich i katolickich świątyń, ale jest nieporównywalnie bardziej egzotyczna jak na polskie warunki, zwłaszcza tak daleko od wschodniej granicy. Z zewnątrz urzeka barwami kolorowego kamienia, mnóstwem arkad i złoconymi kopułami, w środku wszędobylstwem ikon, grą łuków i półmrokiem. Ostoja kontemplacji w bardzo ruchliwym miejscu miasta.




Czego w tym świątynnym zestawieniu brakuje i dlaczego synagog? Dlatego, że hitlerowcy zrównali z ziemią prawie wszystkie, a te, które się ostały, nie przedstawiają większej wartości architektonicznej. Żydów jest dziś w Łodzi tylko kilkuset, a chcąc zetknąć się z ich spuścizną duchową, trzeba udać się na północ miasta, gdzie mieści się drugi największy cmentarz żydowski w Europie. Obecnie największy jest w Berlinie, ale w 1892 roku, w momencie powstawania, to łódzki miał pierwsze miejsce na kontynencie.

Wielkość niekoniecznie podąża za jakością, bo łódzki cmentarz jest strasznie zapuszczony, a że chowani byli na nim nie tylko zamożni Żydzi, lecz przede wszystkim niezamożni, to większość grobów to po prostu groby bez specjalnej wartości artystycznej. Malutki w porównaniu z nim cmentarz żydowski we Wrocławiu to paradoksalnie chyba ciekawsze i bardziej klimatyczne miejsce. A przynajmniej byłoby nim, gdyby nie fakt, że na łódzkim stoi bombastyczny grobowiec Izraela Poznańskiego o kształcie kapsuły kosmicznej, od wewnątrz pokryty bizantyńską mozaiką. No i 68 tysięcy grobów robi wrażenie, ale cmentarz jest na tyle zaniedbany, że nie miałem ochoty całego przemierzać.














Niedaleko cmentarza warto zobaczyć miejsce pamięci o tych Żydach, którzy nie mieli szczęścia pochówku na cmentarzu. To Stacja Radegast, z której wywożono ludzi do obozów zagłady w Oświęcimiu i Chełmnie. To ascetyczny, ale sugestywny pomnik pamięci: posępna stacja i pociąg, symboliczne nagrobki, tunel ze zdjęciami związanymi z holocaustem i ceglany komin. Nie jest to jedna z pierwszych rzeczy do zobaczenia w mieście, ale warto wstąpić choć na dziesięć minut.






Ciekawostka jest taka, że wielu z tych rzeczy, które opisałem, nie było w moim planie, a plan miałem już bardzo napięty. Łódź na tyle mnie jednak wciągnęła i zachęciła na miejscu do tylu nowych atrakcji, że napiąłem go jeszcze bardziej. Świetne miejsce na weekend, zwłaszcza że jest w samym środku kraju i zewsząd do niej blisko, choć niekoniecznie z dziećmi i młodzieżą - raczej nie docenią jej wartości. Ja bym nie docenił, będąc dzieckiem. Wady Łodzi są na tyle duże, że ciągle zdecydowanie nie chciałbym tu mieszkać, ale na wycieczce niespecjalnie przeszkadzają.

NIEBORÓW I ARKADIA

Jak zastanowić się nad tym wszystkim, co napisałem o Łodzi, można zauważyć, że przewija się tam mnóstwo motywów niemieckich, żydowskich, rosyjskich, a w sumie bardzo mało typowo polskich. Po bardziej rodzime tematy w Łódzkiem najlepiej udać się na historyczne Mazowsze, które rozciąga się na północno-wschodnim kawałku tego województwa. Tam, kilkanaście kilometrów od Łowicza, wsie Nieborów i Arkadia skrywają kilkusetletnią i dogłębnie polską historię.


Historia pałacu w Nieborowie rozpoczyna się w 1694 roku, kiedy kardynał Michał Stefan Radziejowski kupił dobra ziemskie od rodu Nieborowskich i na fundamentach ich dworu wzniósł barokową rezydencję według projektu holenderskiego architekta. Po wielu zmian właścicielskich pałac 80 lat później został własnością Michała Hieronima Radziwiłła. Aż do drugiej wojny światowej rezydencja pozostała już w rękach tego polsko-litewskiego rodu, wielokrotnie doświadczając przebudów. Po wojnie otwarto tam muzeum wnętrz i pokoje gościnne na najwyższym piętrze. Mimo że w Polsce są setki, jeśli nie tysiące bardziej okazale prezentujących się zabytków, pałac przyciągał w swoje progi wiele znanych osobistości, żeby wymienić tylko Władysława Tatarkiewicza, Sławomira Mrożka, Lecha Wałęsę, siostry J. F. Kennedy'ego, królową Hiszpanii Zofię, Zofię Nałkowską, Williego Brandta, George'a Busha czy żonę Gorbaczowa.


Dopóki nie wszedłem do środka, byłem w lekkim szoku popularnością pałacu - z zewnątrz jest oszczędny, prosty i umiarkowanie zadbany, delikatnie barokowy. Nie mogłem oprzeć się myślom, że na Dolnym Śląsku kompletnie przepadłby w tłumie i nie budził większego zainteresowania. Niewiele okazalej prezentuje się bardzo prosty ogród w stylu francuskim.




Wnętrza pozwalają zrozumieć sławę pałacu i poczuć nieprzeciętną atmosferę. Oryginalna boazeria w holu wejściowym, ceramiczna mozaika na klatce schodowej, złocone sztukaterie i całe mnóstwo pięknych mebli, przeważnie w angielskim stylu. Szybko uznałem, że ta nieduża rezydencja na wiejskim odludziu faktycznie ma w sobie jakąś podskórną siłę przekonywania.












Trafiłem też na wystawę czasową, na której zobaczyć można było różne pamiątki z odsieczy wiedeńskiej, przede wszystkim obraz Matki Boskiej znaleziony przez Jana Sobieskiego, uznany przez króla za symbol zwycięstwa nad Turkami. Pokazywany był uprzednio tylko dwa razy, w 1883 i w 1983 roku w Krakowie na okrągłe rocznice bitwy.



W budynkach przypałacowych działała niegdyś manufaktura majoliki, założona w 1881 r. przez Księcia Michała Piotra Radziwiłła, który sam projektował wzory naczyń i przedmiotów dekoracyjnych. Nie doczekała jednak nawet XX wieku, zanim została zamknięta z powodu strat finansowych. Trzeba przyznać, że wyroby manufaktury posiadały wysoką wartość estetyczną.




W pobliskiej Arkadii Helena Radziwiłłowa założyła w 1778 roku wielki park w stylu angielskim, ozdobiony licznymi autentycznymi i skopiowanymi eksponatami starożytnymi: fragmenty budynków, rzeźb, sarkofagów, a także stylizowanymi na gotyk i antyk zabudowaniami, z których centralny punkt parku wyznacza Świątynia Diany. Niestety nie było mi dane zapoznać się z atmosferą miejsca - musiałem dosłownie przebiec po nim i zdobyć parę zdjęć, bo zaczynała się już bardzo gwałtowna burza, a czas gonił w dalszą trasę, więc nie mogłem powrócić w lepszych warunkach przyrody.







BROWAR BEDNARY

Parę minut autem na północ od Nieborowa znajduje się Browar Bednary, działający mniej więcej od przełomu 2013 i 2014 roku, więc jak na standardy polskiego piwowarstwa rzemieślniczego - całkiem długo. Zgrabny jednopoziomowy budynek mieści w sobie malutką, pięciohektolitrową warzelnię i oszczędny, ale jakże sympatyczny pub z czterema kranami i sklepikiem. Bednary nie są jakąś czołówką krajowego piwowarstwa, ale to rzetelny browar, a ich wędzony stout imperialny to piwo dużo więcej niż dobre. Na miejscu wypiłem tylko małe i leciutkie, przyzwoite APA z trawą cytrynową, by móc szybko ruszyć w dalszą drogę.






ŁOWICZ

Swoją przygodę z Łódzkiem zakończyłem w 12. najludniejszym mieście województwa, Łowiczu, który niegdyś, przez ponad 600 lat ze swojej 833-letniej historii pełnił ważną rolę w państwie polskim jako siedziba arcybiskupów gnieźnieńskich. Dziś to miasto trochę opustoszałe, senne, turystów nieprzyciągające, znane wprawdzie na całą Polskę, ale tylko ze względu na markę szeroko dostępnych dżemów. Na jeden dzień w roku się to zmienia, a Łowicz staje się może najciekawszym miejscem w kraju: to Boże Ciało. Łowicka procesja świąteczna, będąca jednocześnie pokazem lokalnego stroju ludowego, przyciąga sporo osób, w tym zwłaszcza azjatyckich turystów, i pojawia się zawsze w wiadomościach telewizji publicznej. Szczęśliwy przypadek chciał, że swoją podróż zaplanowałem w okolicach tego święta, więc gdy już dowiedziałem się o popularności procesji w Łowiczu, nagiąłem plan tak, by w porannych godzinach tego dnia trafić do tego miasta. Wprawdzie okazało się na miejscu, że procesja wychodzi tak późno, że powinienem zbierać się przed nią w dalszą drogę - liczyłem, że zobaczę chociaż przygotowania. Wcześniej jednak dość zaskakująco Łowicz zauroczył mnie na tyle, że spontanicznie postanowiłem nadszarpnąć późniejsze cele i zostać na dłużej. Rozpocząłem zwiedzanie od kultury sakralnej. Przy starym rynku (zupełnie nijakim placu, przypominającym bardziej duży parking) stoją dwa najciekawsze kościoły miasta.




Kościół Ojców Pijarów z przełomu XVII i XVIII wieku przyciąga wzrok niecodzienną barokową fasadą - ascetyczną w dekoracjach, ale finezyjną w falującym kształcie. W środku na odwrót: architektura dość standardowa, ale jest barwnie i dekoracyjnie dzięki oryginalnemu XVIII-wiecznemu wyposażeniu i freskach sufitowych. Szczególnie część prezbiterialna z ołtarzem z 1729 roku i polichromią imitującą detal architektoniczny robi wrażenie.






Główną i największą świątynią miasta jest Bazylika Katedralna Wniebowzięcia NMP, zbudowana w pierwszej połowie XV wieku, kilkukrotnie przebudowywana. Dziś to kościół barokowy z drobnymi elementami renesansu i rokoka. Z zewnątrz bryła bardzo spokojna, dostojna, jasna i pogodna, bez mocniejszych dekoracji nawet na fasadzie. Gdyby nie dwa wysokie barokowe hełmy wieńczące wieże, rozpływałaby się w powietrzu. I tu również w środku zaczyna się barok na całego: finezyjne dekoracje gzymsów i iskrzące się złotem ołtarze, rzeźby i żyrandole. Przez biały tynk i spójność nastawy ma to jednak sporo smaku i łagodności.












To bardzo ładne świątynie, zwłaszcza katedra, ale równie ładnych i ładniejszych kościołów jest w Polsce niemało. Łowicz urzekł mnie dopiero kulturą świecką, sprawiając, że po raz pierwszy w życiu zainteresowałem się polskim folklorem, do którego jak dotąd miałem podejście mocno sceptyczne, traktując trochę jak przaśne kolorowe byle co dla zagranicznych turystów, które można zobaczyć już tylko na pamiątkach i w muzeach. W niekwestionowanej stolicy polskiego folkloru, gdzie zobaczyłem na własne oczy dziesiątki albo i setki ludowych strojów łowickich - czy to w muzeum, czy podczas procesji - ze zdumieniem odkryłem, że jestem zachwycony ich sybarycką, nieskrępowaną barwnością i różnorodnością. Złapanie słabości do kwiatowych łowickich wzorów ludowych jako takich, obecnych na wycinankach, naczyniach, meblach - było już potem kwestią czasu. Stało się tak zapewne dlatego, że strój łowicki ze wszystkich polskich strojów ludowych jest zwyczajnie najładniejszy. Jego historia sięga lat 30. XIX wieku, a więc momentu, gdy w Łodzi zaczęło powstawać imperium włókiennicze. Co ciekawe, ludowe stroje łowickie były wyrabiane ręcznie przez następne sto lat, a więc do momentu, kiedy Łódź swoją włókienniczą potęgę już zaczynała uszczuplać.


Polska to niestety nie Bawaria i nikt tu na co dzień nie chodzi w ludowych strojach, więc żeby je zobaczyć, trzeba wpaść do muzeum albo na święto. Najpierw wpadłem do Muzeum w Łowiczu, w którym mój zachwyt się zaczął. Spodziewałem się zwyczajnego miejskiego muzeum, które nie da mi poważniejszych powodów do długiego zapamiętania, a odkryłem jedno z najlepszych i najbogatszych, w jakich w Polsce byłem. Podzielone jest na cztery części.

Zwiedzanie rozpoczyna się od kaplicy Karola Boromeusza - barokowej sali z pięknym sklepieniem, jedynej zachowanej części dawnego seminarium duchownego, funkcjonującego od XVII do XIX wieku. Malowidła pochodzą z ok. 1695 roku. W kaplicy prezentowane są też zabytkowe akcesoria kościelne.





Drugą częścią jest wystawa historyczna, na której obejrzeć można setki albo nawet tysiące eksponatów związane z historią Łowicza od czasów prehistorycznych po drugą wojnę światową. Osobną atrakcją są aranżacje wnętrz - mieszkania z przełomu XIX i XX wieku oraz gabinetu kolekcjonera Władysława Tarczyńskiego, założyciela muzeum.
















Najbardziej pobudzająca i esencjonalna dla regionu jest natomiast wystawa etnograficzna, gdzie można dać sobie zawrócić w głowie łowickimi kolorami na meblach, chustach, skrzyniach podróżnych, wstążkach, wycinankach, ozdobnych bukietach z bibuły i wełny, przydrożnych kapliczkach, a nade wszystko niesamowitych łowickich strojach.



























Mimo że muzeum znajduje się w samym środku miasta, jest w nim jeszcze malutki skansen z dwiema chałupami mieszkalnymi. Szczególnie interesująca jest ta nowsza, z końca XIX wieku - ze ścianami pomalowanymi na modry kolor na zewnątrz i wewnątrz, z malowanymi okiennicami, bogato przyozdobiona kolorowymi ludowymi ozdobami.










Po długim wstępie teoretycznym mogłem w końcu przejść do części praktycznej i rzucić okiem na łowicką procesję Bożego Ciała. Imponuje, mimo że wbrew możliwym pozorom nie wygląda to tak, że wszyscy mieszkańcy przywdziewają ludowe stroje - mało kogo pewnie na coś takiego stać. Prawie wszyscy wystrojeni to mniej lub bardziej zorganizowane grupy z zapewnionym miejscem na czele procesji. Zdarzają się pojedyncze czysto prywatne osoby, które łowicki strój posiadają i przychodzą się nim pochwalić, ale jest ich mało - dużo natomiast kobiet, które ubierają się maksymalnie "kwiatowo" na miarę możliwości swojej garderoby. Tak czy inaczej widok jest wyjątkowy, tym bardziej, że dzieje się to w mieście, które przez całą resztę roku nie obchodzi prawie nikogo poza jego mieszkańcami.










__________________________________________

To prawda, że Łódzkie jest jednym z najbardziej scentralizowanych województw - pod wieloma względami, a turystycznym zwłaszcza. Poza stolicą regionu spędziłem tylko parę godzin, by zobaczyć jedno miasto, jeden pałac i jeden park. Z drugiej strony rozstrzał pomiędzy walorami Łodzi i walorami Łowicza był (mimo wspólnego włóknistego mianownika) na tyle duży, że nie mogłem narzekać na jednorodność doznań. 

Komentarze