Śląskie. Szolą na szafot
Ze wszystkich polskich województw żadne nie ma chyba tak wyrazistego i spójnego wizerunku w powszechnej świadomości Polaków, jak województwo śląskie. Główna w tym zasługa faktu, że jest mocno kojarzone, jeśli nie utożsamiane z Górnym Śląskiem, czyli w stereotypach płynącą węglem i stalą krainą kopalń, kominów i blokowisk, zaludnioną przez grubo ciosane, rubaszne postacie porozumiewające się w karykaturalnie brzmiącym języku. Tak naprawdę ani województwo śląskie nie obejmuje całego historycznego Górnego Śląska, który zajmuje ogromną część opolskiego i kawałek Czech, ani Górny Śląsk nie wypełnia tego województwa w całości, dzieląc je ze sporą częścią historycznej Małopolski. Wiele osób zapewne ze sporym zaskoczeniem przyjmie choćby fakt, że tak przetrawione w żartach miasto jak Sosnowiec, bezpośrednio sąsiadujące z Katowicami, jest już właśnie miastem małopolskim, a nie górnośląskim.
Trzeba natomiast przyznać, że nawet trzymając się faktów, województwo śląskie jest wyjątkowo wyjątkowe, mając w zanadrzu kilka charakterystycznych przymiotów. Przytoczyć można choćby skrajnie wysoką gęstość zaludnienia (o 2/3 wyższą niż w zajmującym drugie miejsce małopolskim; powierzchniowo Śląskie to niecałe 4% kraju, więc wyraźnie mniej niż 1/16, ale ludnościowo już prawie 12%, czyli dużo więcej); największy w kraju stopień urbanizacji; fakt występowania bezprecedensowego tworu jakim jest Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia (jeśli traktowana jako jedno miasto, zresztą całkiem zasadnie: największe miasto w Polsce i jedno z kilkunastu największych w Europie); powszechność praktycznego użycia miejscowej gwary czy jedyne w kraju wymiernie silne ruchy autonomiczne.
Być może przez to, że w pewnej mierze stereotypy oczywiście mi się udzieliły, pierwszym wrażeniem, jakie przywiozłem z tego miejsca, było zdziwienie różnorodnością. Teoretycznie wiedziałem, co będę zwiedzać i że nie będą to same kopalnie, ale dopiero gdy faktycznie te miejsca odwiedziłem, ukułem sobie w głowie nową świadomość obszaru, zupełnie inną od dotychczasowej. Stereotypy spełniają się tylko w środkowej części województwa, czyli w Metropolii (ale i tu nie do końca), oraz w Częstochowie (tu za to okazują się wręcz niedopowiedziane). Łącząc jednak ten obraz z obrazem Beskidu na południu i jury krakowsko-częstochowskiej na północy, dodając do tego zaskakującą książęcą perełkę, jaką jest Pszczyna, nagle zamiast terytorium wyraziście spójnego zacząłem określać Śląskie jako terytorium wyraziście różnorodne. Nawet jeśli, być może, zaopatrzone w niespotykane gdzie indziej w kraju zasoby brzydoty, nawet jeśli zbyt przemysłowe, szybkie i praktyczne, bym chciał w nim żyć, to intensywne, interesujące, barwne i charakterne.
KATOWICE
Serce Metropolii i jedenaste najludniejsze miasto Polski jest najmłodszym ze wszystkich miast wojewódzkich w kraju (XVI-wieczna wieś stała się miastem dopiero w 1865 roku). Kojarzy się z wieloma rzeczami, wśród których zdecydowanie nie ma turystyki. Ciężko byłoby tego oczekiwać, bo musiałaby jakimś sposobem koegzystować w gronie, w którym dominuje przemysł, biznes, smog, kopalnie, huty, wieżowce, bloki i autostrada. Jeśli cokolwiek (poza pracą) przyciąga do Katowic przyjezdnych w jakichś pokaźniejszych liczbach, to są to chyba tylko koncerty w Spodku, hali widowiskowej stanowiącej współczesny symbol miasta, będący dlań tym, czym dla Wrocławia jego ratusz, dla Krakowa Wawel czy dla Warszawy Pałac Kultury i Nauki.
Katowice mnie odrobinę zaskoczyły, bo choć pozostają jednym z ostatnich miast w Polsce, w jakich chciałbym mieszkać czy jakoś częściej bywać (zgiełk przeszywającej miasto A4 nie przestał mi pobrzmiewać w wyobraźni, dopóki stąd nie wyjechałem, a gęsty, stresujący, przemysłowo-biznesowy oddech na karku pamiętam do dzisiaj), to gdzieniegdzie byłem pod wrażeniem, jak umiejętnie miasto stara się umilić mieszkańcom życie, choćby sporymi ilościami zieleni czy przyjaznością dla pieszych. Ostatecznie nie mam oporów, by nazwać je brzydkim miejscem, ale kilka bardzo mocnych punktów sprawia, że warto tu przynajmniej zajrzeć po drodze na parę godzin.
W większości polskich miast rynek jest miejscem, od którego należy zacząć zwiedzanie; w wielu jest też jednocześnie tym, na którym zwiedzanie można zakończyć. Rynek w Katowicach nie nadaje się za dobrze ani na początek, ani na koniec przygody z miastem, bo po prostu się nie nadaje. Głównie dlatego, że poza charakterem placu jest antytezą tego, co zazwyczaj pod tą nazwą się spotyka. Zamiast stanowić swoisty azyl od ruchu samochodowego, autobusowego i tramwajowego, katowicki rynek jest położony na osi najruchliwszej ulicy miasta i koegzystuje z wielkim węzłem tramwajowym; zamiast stanowić epicentrum piękna, jak na złość tkwi w pobliżu miejsc wyjątkowo intensyfikujących beton i bloki. Rozstawione na nim leżaki, ławki i palmy są niemal kpiarskie.
W okolicach rynku warto znaleźć się chyba tylko po to, by na własne oczy zobaczyć słynny Spodek, bądź co bądź imponujący i oryginalny obiekt architektoniczny.
W mieście bloków i wieżowców głupio byłoby mi nie zobaczyć najsłynniejszego. Drapacz Chmur, funkcjonalistyczny klocek, od swojego powstania w 1934 roku aż do 1955 był najwyższym budynkiem w Polsce. Dziś nie odróżnia się znacznie od setek, a może i tysięcy bloków mieszkalnych i starych biurowców w całym kraju, chociaż jak umiejscawiam sobie go w czasach międzywojnia, to robi się futurystyczny. Nie jest nieciekawy, ale nieprzeciętnie brzydki.
Jego sakralnym odpowiednikiem jest stojący bardzo niedaleko Kościół Garnizonowy św. Kazimierza, wybudowany rok wcześniej. To może również niepiękny, ale już w pewien sposób pociągający obiekt, chłodna świątynia prostokątów i prostopadłościanów, które delikatnie przełamują jedynie półokrągłe zakończenia podłużnych okien fasady.
Dużo więcej piękna reprezentuje Archikatedra Chrystusa Króla, największa katedra w Polsce, budowana w latach 1927-1955: neoklasycystyczna bomba, majestatyczna i symetryczna, przysadzista bryła. Oglądana od strony fasady, zdominowanej przez potężne, rygorystycznie rozmieszczone kolumny, przypomina bardziej siedzibę banku lub sądu w Stanach Zjednoczonych. Więcej sacrum ma po bokach i od strony absydy, a całość dopełnia masywna kopuła, dobrze widoczna tylko kilkadziesiąt już metrów od kościoła.
To przyjemnie ciężka piaskowcowa bryła, która nie dociera do granic pretensjonalności mimo pewnego ciążenia w tę stronę, natomiast bardziej urzeka mnie jej wnętrze z wyposażeniem młodszym o kilkanaście do kilkudziesięciu lat od skończonej katedry. Obsesyjnie symetryczne, dyrygowane przez majestat kopuły i rytm łukowo zakończonych, wysokich portali prowadzących do ołtarzy, posiadających własne, mniejsze kopuły i konchy. Sama architektura jest przyjemnie majestatyczna, konsekwentna i rytmiczna - więcej niż wisienką na torcie jest zaś wyposażenie, przegląd naprawdę udanej, bardzo odświeżającej współczesnej sztuki sakralnej. Nie jest na pewno najbardziej krzepiącą i przyjazną świątynią świata, ale jest jedną z najbardziej interesujących i pozytywnie oryginalnych w kraju.
Całą konkurencję w Katowicach, włącznie z katedrą, koszą dwa konkretne punkty. Jeden z nich to Muzeum Śląskie, na ten moment najlepiej zrobione muzeum, w jakim miałem przyjemność gościć w całej Polsce. Jest atrakcją samo w sobie: jako zespół architektoniczny, przegląd nowoczesnych rozwiązań wnętrzarskich i przykład doskonałego panowania nad balansem między treścią a eksponatami, dopracowane w każdym calu. Samo w sobie posiada już pewne walory artystyczne: światowy poziom.
Powstało już 90 lat temu, ale obecną siedzibę zajmuje od 2015 roku. Rozlokowane jest w kompleksie budynków, z których część to nowoczesne przeszklone klocki, a część - postindustrialne ceglaki. Na terenie muzeum znajduje się też szyb kopalniany Bartosz.
Muzeum jest atrakcją zdolną wypełnić już nawet nie cały dzień, a na spokojnie cały weekend. Poza sześcioma obszernymi wystawami stałymi muzeum ma jeszcze wystawy czasowe, w których ciężko się połapać. Ja niestety miałem skandalicznie mało czasu, więc skupiłem się na stałych.
Nie mając za wiele czasu i nie chcąc się spieszyć, najlepiej chyba uderzyć w wystawę "Światło historii", poświęconą historii Górnego Śląska od zarania dziejów do 1989 roku. Kolejne pomieszczenia prezentują klimat i historię najważniejszych epok i epizodów w dziejach regionu - każde jest wyjątkowo skonstruowane, nie ma tu za grosz schematyzmu, mnóstwo jest elementów multimedialnych, ale nie cierpią na tym autentyczne eksponaty.
Najmniej mnie interesującą, chociaż najbardziej oryginalną jest wystawa "Laboratorium przestrzeni teatralnych", gdzie zaprezentowano przekrój eksponatów związanych z historią teatru europejskiego od antyku po czasy współczesne. Makiety różnych typów przestrzeni teatralnych, rekwizyty, elementy scenografii, stroje i precyzyjne opisy tego wszystkiego.
Reszta wystaw stałych to zbiory sztuki plastycznej. Trzy z nich to dzieła polskich artystów od 1800 roku wzwyż. Najgłośniejsze nazwiska to Witkacy, Podkowiński, Kantor czy Beksiński.
W końcu jest jeszcze nieco mniejsza od pozostałych galeria śląskiej sztuki sakralnej - malarstwo, rzeźba i dewocjonalia od końca XIV do końca XVIII wieku, niekoniecznie powstałe na terenie Górnego Śląska, ale na nim występujące.
Jeśli jednak ktoś ma na Katowice tylko godzinę lub mniej, powinien poświęcić cały swój czas na zabytkowe osiedle górnicze Nikiszowiec, jedno z najbardziej esencjonalnych miejsc na całym Górnym Śląsku. Nikt zapewne nie spodziewał się sto lat temu, że powstające wtedy osiedle dla górników z pobliskiej kopalni "Giesche" (obecnie "Wieczorek" - niewiele ponad rok temu postawiona w stan likwidacji) będzie kiedyś przyciągać turystów i stanie się najbardziej magicznym miejscem w całym mieście. A jednak to prawda: Nikiszowiec jawi się jako wycinek innego świata ze swoim oceanem czerwonej cegły, charakterystyczną czerwoną farbą otaczającą okna, tajemniczymi przejściami, słynną różaną mozaiką na budynku poczty, podcieniami, zróżnicowanym detalem architektonicznym i podwórkami, na których zatrzymał się czas.
Osobną atrakcją na osiedlu jest Kościół św. Anny, budowany w latach 1914-1927. Jest o tyle ciekawy, że rzadko spotyka się neobarokowe świątynie o bardzo wymyślnym sklepieniu i hełmie, które zbudowane byłyby z siermiężnej czerwonej cegły. Rodzi to kontrast, ale nie gryzący, raczej fascynujący. Wnętrze jest już klasycznie otynkowane; zwraca uwagę kopuła i nietypowe obejście arkadowe za prezbiterium.
Serce Metropolii i jedenaste najludniejsze miasto Polski jest najmłodszym ze wszystkich miast wojewódzkich w kraju (XVI-wieczna wieś stała się miastem dopiero w 1865 roku). Kojarzy się z wieloma rzeczami, wśród których zdecydowanie nie ma turystyki. Ciężko byłoby tego oczekiwać, bo musiałaby jakimś sposobem koegzystować w gronie, w którym dominuje przemysł, biznes, smog, kopalnie, huty, wieżowce, bloki i autostrada. Jeśli cokolwiek (poza pracą) przyciąga do Katowic przyjezdnych w jakichś pokaźniejszych liczbach, to są to chyba tylko koncerty w Spodku, hali widowiskowej stanowiącej współczesny symbol miasta, będący dlań tym, czym dla Wrocławia jego ratusz, dla Krakowa Wawel czy dla Warszawy Pałac Kultury i Nauki.
W większości polskich miast rynek jest miejscem, od którego należy zacząć zwiedzanie; w wielu jest też jednocześnie tym, na którym zwiedzanie można zakończyć. Rynek w Katowicach nie nadaje się za dobrze ani na początek, ani na koniec przygody z miastem, bo po prostu się nie nadaje. Głównie dlatego, że poza charakterem placu jest antytezą tego, co zazwyczaj pod tą nazwą się spotyka. Zamiast stanowić swoisty azyl od ruchu samochodowego, autobusowego i tramwajowego, katowicki rynek jest położony na osi najruchliwszej ulicy miasta i koegzystuje z wielkim węzłem tramwajowym; zamiast stanowić epicentrum piękna, jak na złość tkwi w pobliżu miejsc wyjątkowo intensyfikujących beton i bloki. Rozstawione na nim leżaki, ławki i palmy są niemal kpiarskie.
Dużo więcej piękna reprezentuje Archikatedra Chrystusa Króla, największa katedra w Polsce, budowana w latach 1927-1955: neoklasycystyczna bomba, majestatyczna i symetryczna, przysadzista bryła. Oglądana od strony fasady, zdominowanej przez potężne, rygorystycznie rozmieszczone kolumny, przypomina bardziej siedzibę banku lub sądu w Stanach Zjednoczonych. Więcej sacrum ma po bokach i od strony absydy, a całość dopełnia masywna kopuła, dobrze widoczna tylko kilkadziesiąt już metrów od kościoła.
Całą konkurencję w Katowicach, włącznie z katedrą, koszą dwa konkretne punkty. Jeden z nich to Muzeum Śląskie, na ten moment najlepiej zrobione muzeum, w jakim miałem przyjemność gościć w całej Polsce. Jest atrakcją samo w sobie: jako zespół architektoniczny, przegląd nowoczesnych rozwiązań wnętrzarskich i przykład doskonałego panowania nad balansem między treścią a eksponatami, dopracowane w każdym calu. Samo w sobie posiada już pewne walory artystyczne: światowy poziom.
Osobną atrakcją na osiedlu jest Kościół św. Anny, budowany w latach 1914-1927. Jest o tyle ciekawy, że rzadko spotyka się neobarokowe świątynie o bardzo wymyślnym sklepieniu i hełmie, które zbudowane byłyby z siermiężnej czerwonej cegły. Rodzi to kontrast, ale nie gryzący, raczej fascynujący. Wnętrze jest już klasycznie otynkowane; zwraca uwagę kopuła i nietypowe obejście arkadowe za prezbiterium.
KOPALNIA GUIDO W ZABRZU
Katowicki Nikiszowiec ma tylko jedną jedyną konkurencję, jeśli chodzi o najbardziej esencjonalne górnośląskie doznania. Jest nim oczywiście wizyta w kopalni. Nie wiem, czy można zwiedzić jakieś inne, ale jeśli tak, to zabrzańska Kopalnia Guido nie daje im szans swoją popularnością i nic dziwnego, bo jest doskonale zorganizowaną placówką turystyczną i zarazem autentycznym doświadczeniem. Wydobywano tu węgiel kamienny przez nieco ponad pół wieku od 1871 do 1928 roku. Swoją nazwę zawdzięcza założycielowi: był nim pruski potentat przemysłowy Guido Henckel von Donnersmarck, właściciel hut i kopalń w kilku państwach europejskich.
Katowicki Nikiszowiec ma tylko jedną jedyną konkurencję, jeśli chodzi o najbardziej esencjonalne górnośląskie doznania. Jest nim oczywiście wizyta w kopalni. Nie wiem, czy można zwiedzić jakieś inne, ale jeśli tak, to zabrzańska Kopalnia Guido nie daje im szans swoją popularnością i nic dziwnego, bo jest doskonale zorganizowaną placówką turystyczną i zarazem autentycznym doświadczeniem. Wydobywano tu węgiel kamienny przez nieco ponad pół wieku od 1871 do 1928 roku. Swoją nazwę zawdzięcza założycielowi: był nim pruski potentat przemysłowy Guido Henckel von Donnersmarck, właściciel hut i kopalń w kilku państwach europejskich.
Zwiedzanie w podstawowej wersji pozwala znaleźć się w najniższym punkcie aż 320 metrów pod ziemią. Jest długie, ponad trzygodzinne i pod koniec już nieco męczące dla osoby niezainteresowanej górnictwem na dłużej niż jedna wizyta w kopalni, ale warte doświadczenia - przede wszystkim dla klaustrofobicznej przejażdżki szolą, czyli kopalnianą windą, samego klimatu podziemnych korytarzy, cudownie chłodnych przy letnich upałach, ale też dla wyjątkowo rzetelnej narracji przewodnika, który ogranicza przeznaczone dla najmłodszych gości żarty do niezbędnego minimum, poza tym opowiadając rzeczowo i tak interesująco, jak tylko interesująco można mówić o kopalni. Oprócz mrocznych korytarzy zwiedza się między innymi klimatyczną, naturalnie również podziemną kaplicę św. Barbary z widowiskowym witrażem. Do dziś odprawiane są w niej msze.
ŚLĄSKI PARK ETNOGRAFICZNY W CHORZOWIE
Chcąc się otrzepać z kopalnianego pyłu i w ogóle dusznej atmosfery Metropolii, marząc o miejscach cichych i niezwiązanych z przemysłem, warto skierować się do Chorzowa i poświęcić co najmniej godzinę (ale i trzy czy cztery nie będą przesadą) na Górnośląski Park Etnograficzny, potężny skansen prezentujący ponad setkę obiektów od wczesnego XVIII do wczesnego XX wieku w podziale na poszczególne podregiony: Beskid Śląski, Pogórze Cieszyńskie, Pszczyńsko-Rybnickie, Bytomsko-Tarnogórskie, Lublinieckie i Zagłębie Dąbrowskie. To nie będzie mój ulubiony skansen - zabrakło mi trochę opisów, a położenie nieco uszczupla klimat (z niektórych miejsc prześwituje Stadion Śląski, generalnie trochę czuć, że ciągle jesteśmy w mieście), ale imponuje wielością i różnorodnością wiejskich zabudowań. Niektóre chaty są śliczne, a wnętrza przeurocze.
BROWARY W ŻYWCU I TYCHACH
Miałem wątpliwości, czy jest sens. Zwyciężył szacunek do historii: niewiele można w Polsce kupić piw znacznie gorszych niż Żywiec i Tyskie, ale też niewiele w Polsce można spotkać browarów podobnie starych jak browary w Żywcu i w Tychach. Postanowiłem dać szansę obu siedzibom największych piwowarskich koncernów w kraju i zobaczyć, kto wyjdzie z tego bardziej z twarzą.
Żywiecki browar jest położony w dużo przyjemniejszym miejscu, w przedsionku Beskidu mieniącego się zielenią i usianego górami i pagórkami. Zdecydowanie większy szacunek mam też do Grupy Żywiec niż do Kompanii Piwowarskiej. Ponad 150-letni Browar w Żywcu przegrał jednak jeszcze przed pierwszym gwizdkiem przez dyskwalifikację, bo choć zarezerwowałem zwiedzanie muzeum i browaru, to na miejscu dostałem bilet na samo muzeum. Było bardzo słabe - więcej o historii browaru dowiemy się czytając artykuł na Wikipedii, narracja przewodnika jest taka sama jak piwo Żywiec: płytka, nijaka, tandetna i nastawiona na masowego odbiorcę; więcej w tym wszystkim reklamy Grupy Żywiec niż obcowania z przeszłością browaru. Klimatycznie wypada jedynie odtworzone wnętrze starej piwiarni, rozczarowuje znikoma liczba zabytkowych eksponatów. Miałem w planach full-experience, ale ostatecznie skończyłem zwiedzanie tak zażenowany, że nie chciałem się dłużej męczyć i nie wykorzystałem kuponu na pół litra Żywca. By nie uznać wizyty za kompletnie straconą, drapnąłem w sklepie butelkę Żywca Porteru, jedynego czasem solidnego piwa z tego browaru, i zwiałem.
Gdybym zwiedzał tylko muzeum Tyskich Browarów Książęcych, to mogłoby z Żywcem przegrać, bo jest jeszcze uboższe - to w sumie jedna sala z paroma gablotami i mini-salą kinową, gdzie trzeba obejrzeć pseudo-historyczny filmik w pseudo-3D. Niesamowite, że największy i najstarszy nieprzerwanie działający browar w kraju (założony w 1629 roku pod patronatem pszczyńskiego rodu Promnitz) ma na swój temat tak mało do powiedzenia i pokazania.
Miałem wątpliwości, czy jest sens. Zwyciężył szacunek do historii: niewiele można w Polsce kupić piw znacznie gorszych niż Żywiec i Tyskie, ale też niewiele w Polsce można spotkać browarów podobnie starych jak browary w Żywcu i w Tychach. Postanowiłem dać szansę obu siedzibom największych piwowarskich koncernów w kraju i zobaczyć, kto wyjdzie z tego bardziej z twarzą.
Żywiecki browar jest położony w dużo przyjemniejszym miejscu, w przedsionku Beskidu mieniącego się zielenią i usianego górami i pagórkami. Zdecydowanie większy szacunek mam też do Grupy Żywiec niż do Kompanii Piwowarskiej. Ponad 150-letni Browar w Żywcu przegrał jednak jeszcze przed pierwszym gwizdkiem przez dyskwalifikację, bo choć zarezerwowałem zwiedzanie muzeum i browaru, to na miejscu dostałem bilet na samo muzeum. Było bardzo słabe - więcej o historii browaru dowiemy się czytając artykuł na Wikipedii, narracja przewodnika jest taka sama jak piwo Żywiec: płytka, nijaka, tandetna i nastawiona na masowego odbiorcę; więcej w tym wszystkim reklamy Grupy Żywiec niż obcowania z przeszłością browaru. Klimatycznie wypada jedynie odtworzone wnętrze starej piwiarni, rozczarowuje znikoma liczba zabytkowych eksponatów. Miałem w planach full-experience, ale ostatecznie skończyłem zwiedzanie tak zażenowany, że nie chciałem się dłużej męczyć i nie wykorzystałem kuponu na pół litra Żywca. By nie uznać wizyty za kompletnie straconą, drapnąłem w sklepie butelkę Żywca Porteru, jedynego czasem solidnego piwa z tego browaru, i zwiałem.
Gdybym zwiedzał tylko muzeum Tyskich Browarów Książęcych, to mogłoby z Żywcem przegrać, bo jest jeszcze uboższe - to w sumie jedna sala z paroma gablotami i mini-salą kinową, gdzie trzeba obejrzeć pseudo-historyczny filmik w pseudo-3D. Niesamowite, że największy i najstarszy nieprzerwanie działający browar w kraju (założony w 1629 roku pod patronatem pszczyńskiego rodu Promnitz) ma na swój temat tak mało do powiedzenia i pokazania.
Podczas zwiedzania browaru też nic specjalnie interesującego nie usłyszymy, ale zobaczenie tak dużych kotłów warzelnych i gigantycznej linii rozlewniczej jest już czymś. Skusiłem się na wliczone w bilet piwo, "specjalne" 14-dniowe Tyskie Gronie (tzn. nie starsze niż 14 dni): faktycznie nie jest tak podłe jak zwykłe Tyskie. Nie wiem jaki w tym udział wysokich temperatur i zmęczenia po tygodniu intensywnego zwiedzania, ale dałbym mu solidne 4/10... co najmniej.
PSZCZYNA
Z całego województwa najlepiej zapamiętam i najchętniej będę wracał do miasta, o którym przed podróżą nawet nie wiedziałem. Słyszałem tylko o nim, miałem gdzieś głęboko w głowie jego nazwę, ale nie potrafiłbym chyba Pszczyny umieścić na mapie nawet orientacyjnie, a już na pewno czegokolwiek o niej powiedzieć. Trochę mi wstyd, ale nie bardzo - po prostu nie jest to dzisiaj popularne miejsce. A jednak to 26-tysięczne miasto bez większego znaczenia gospodarczego było kiedyś jednym z najważniejszych na całym Śląsku - stolicą księstwa. I nie trzeba wierzyć temu na słowo: można to zobaczyć.
Warto zapuścić się też w doprowadzające do rynku uliczki. Niektóre proszą o renowację, ale nawet te są bardzo klimatyczne. Co więcej, nawet opuszczając starówkę Pszczyna wydaje się zaprzeczeniem górnośląskich miast - jest pełna zieleni, zadbana i ciepła.
Nieplanowanie tuż koło rynku natknąłem się na katolicki Kościół Wszystkich Świętych, teoretycznie mający korzenie w XIV wieku, praktycznie będący efektem niezliczonych przebudów, które mocno zatarły cokolwiek starszego niż z XVIII wieku. Z zewnątrz niczym się nie wyróżnia, ale w środku to przyjemny barok utrzymany w turkusowej kolorystyce.
Z rynku przez zgrabną Bramę Wybrańców, wzniesioną w 1687 roku z przeznaczeniem na siedzibę straży pałacowej, dotrzemy do głównej atrakcji miasta.
Na terenie Pszczyny zamek książąt piastowskich stał prawdopodobnie już w XII wieku, przy czym samo miasto powstało na przełomie wieku XIII i XIV. Zaczątek splendoru Pszczyny można wyznaczyć na początek wieku XV, już za czasów czeskich, kiedy bratanica Władysława Jagiełły, Helena Korybutówna, weszła w posiadanie tych ziem i zarządziła budowę gotyckiego zamku, który szybko pozwolił odeprzeć najazdy husytów. Zamek Pszczyński, a raczej pałac, będący do dziś największą perłą miasta, jest odległym spadkobiercą tego założenia obronnego.
Być może jeszcze ważniejszą datą w historii Pszczyny jest rok 1548, kiedy księstwo zostało przekazane biskupowi wrocławskiemu Balthasarowi Promnitzowi, co zapoczątkowało kilkuwiekowy okres władzy różnych znamienitych śląskich rodów szlacheckich. W rękach Promnitzów pozostało przez ponad dwa stulecia; wtedy też dokonano przebudów gotyckiego zamku najpierw na renesansową rezydencję, a później na barokowy pałac. Przyjąłem z lekkim szokiem, że w latach 1705-1709 nadwornym muzykiem Promnitzów był Georg Philipp Telemann, jeden z dosłownie kilku najsławniejszych barokowych kompozytorów świata, za życia przewyższający popularnością Bacha. Od 1765 Pszczyną władali spokrewnieni z Promnitzami książęta z rodu Anhalt-Köthen, a po wygaśnięciu linii w połowie XIX wieku - Hochbergowie z Książa. Z ich czasów pochodzi ostatnia przebudowa (1870-1876), która nadała pałacowi francuskich cech architektonicznych, a także rozłożysty park w stylu angielskim, rozciągający się na 156 hektarach ziemi. W czasie I wojny światowej mieściła się tu kwatera główna armii niemieckiej, w której często wizytował ostatni cesarz Niemiec.
Jeśli ktoś odczuje przesyt tym nieumiarkowanym książęcym zbytkiem, może w Pszczynie przyjrzeć się życiu na drugim biegunie społeczeństwa. Zagroda Wsi Pszczyńskiej to niewielki skansen z zaledwie kilkunastoma obiektami, ale w zgrabny sposób rozlokowany na niewielkiej przestrzeni i dobrze opisany. Dwa młyny wodne są najładniejszymi budowlami, a wspólnym mianownikiem niemal wszystkich obiektów z tego regionu są wyjątkowo rozłożyste, nisko opadające dachy.
ZAMKI JURY KRAKOWSKO-CZĘSTOCHOWSKIEJ
Wyjątkowym podregionem województwa jest Wyżyna Krakowsko-Częstochowska, potocznie zwana Jurą. Obszar pełen lasów, nierówności terenu i pięknych formacji skalnych to już historycznie Małopolska, nie Górny Śląsk, a dziś administracyjnie rozciąga się na oba województwa - jak sama nazwa wskazuje, mniej więcej od Krakowa do Częstochowy. Nie bez przyczyny roztrząsam te nudne kwestie regionów i granic, bo na wyżynie, głównie w XIV i XV wieku, wybudowano cały ciąg warownych zamków na skalistych wzniesieniach (tzw. orle gniazda), które miały umocnić granicę... Polski ze Śląskiem. Dziś ich ruiny są jedną z największych atrakcji tej części kraju, a paradoksalnie najciekawsze punkty Jury zgromadzone są głównie na terenie województwa śląskiego. Udało mi się odwiedzić trzy z nich i wszystkie reprezentowały odmienny charakter, mimo że niegdyś były prawdopodobnie bardzo zbliżone.
Niekwestionowaną supergwiazdą Jury jest Zamek Ogrodzieniec, powstały w XIV wieku z inicjatywy Kazimierza Wielkiego na miejscu dawnego grodu z XII wieku, rozbudowany w XVI wieku przez ród kupiecki Bonerów, którzy władali zamkiem przez kilkadziesiąt lat. Jego popularność nie może dziwić, bo to naprawdę spektakularna ruina. Ma wszystko. Łączy w sobie splendor średniowiecznej warowni, bo zachowało się z niej sporo, a jednocześnie zachowuje wanitatywny klimat ruin. Wzniesiony z wapienia i dolomitów, wyrasta jakby z potężnych skał i jest też otoczony przez zróżnicowane formacje skalne. Położony jest na najwyższym wzniesieniu Jury - Górze Janowskiego liczącej sobie 516 m n.p.m i rozciąga się z niego wspaniały widok.
Wady? Popularność, która zmieniła teren otaczający zamek w imponujących rozmiarów jarmark/festyn/odpust/wesołe miasteczko. Sam zamek, który mimo wszystko można przejść w tę i z powrotem w godzinę-półtorej bez zbytniego pośpiechu, jest zapewne niewystarczającą atrakcją dla "całych rodzin", więc otoczono go całym mnóstwem wesołomiasteczkowych rozrywek, budkami ze śmieciowym żarciem i straganami z tandetnymi pamiątkami i tandetą niezależną, niczym niezwiązaną z tym miejscem; wszystko oczywiście obwieszone krzykliwymi, kolorowymi reklamami rodem znad Bałtyku. Popsuło mi to klimat w bardzo niewielkim stopniu, bo szczęśliwie dotarłem na miejsce późno i spotkałem same niedobitki, ale w godzinach szczytu musi być upiornie. Ja szczęśliwie byłem w stanie pogrążyć się w odrealnionej przeszłości pełnej starych ksiąg w bibliotece i ścinanych głów w Wieży Skazanców, mimo że jeszcze godzinę wcześniej stałem pod katowickim Spodkiem (choć paradoksalnie to w Katowicach głowy mogły spadać częściej niż w Ogrodzieńcu - słynna katowicka gilotyna zwana czerwoną wdową w czasach okupacji niemieckiej pozbawiła życia ponad pół tysiąca osób).
Na Zamku w Bobolicach, również zbudowanego w XIV wieku i również z inicjatywy ostatniego piastowskiego króla Polski, też ktoś postanowił zarabiać, ale z dużo większą klasą. Rodzina Laseckich, w tym przede wszystkim senator RP Jarosław Lasecki, na koniec XX wieku podjęła się odbudowy zamku na podstawie wytycznych archeologów (wówczas ruiny mniej spektakularnej niż Ogrodzieniec), która skończyła się w 2011 roku. U podnóży zamku utworzono wysokiej klasy hotel z restauracją z wyśmienitą kuchnią.
Przeczytałem, że odbudowa wzbudziła kontrowersje jako rzekomo sztuczna i niezgodna z prawdą historyczną. Być może nie zależy mi na prawdzie historycznej (zwłaszcza takiej, której z braku dostępnych rycin nie da się ustalić) i nie mam wyczucia sztuczności, bo byłem wprost zachwycony tym, jak autentycznie bobolicki zamek wygląda i jak wpasowano go w otoczenie. Ruiny są klimatyczne i szczere i nie byłoby to dobrym pomysłem, by odpicować w ten sposób wszystkie zamki Jury, bo jednak ubytek w atmosferze jest nie do zakwestionowania, ale to absolutnie wspaniałe, że jest chociaż jeden taki, który wygląda jak nietknięty. Zjadłem u jego podnóży jeden z bardziej pamiętnych posiłków w życiu (również dzięki jego jakości), a wyżej, przy murach, obejrzałem transcendentny zachód słońca.
Jeśli ktoś nie jest w stanie żyć bez pełnej autentyczności, może zresztą przespacerować się kilkanaście minut z Bobolic do Zamku w Mirowie (prawdopodobnie również Kazimierz Wielki i również XIV wiek). To jeszcze inne oblicze Jury: niekwestionowana, autentyczna ruina (od niedawna trwają prace, mające uczynić ją możliwą do zwiedzania), a zarazem brak jarmarcznej infrastruktury i poważniejszego ruchu turystycznego. Chociaż jest dużo skromniejszy niż Ogrodzieniec, zaniedbany w porównaniu z Bobolicami, na pewnej płaszczyźnie zaimponował mi najbardziej właśnie największą szczerością.
Wyjątkowym podregionem województwa jest Wyżyna Krakowsko-Częstochowska, potocznie zwana Jurą. Obszar pełen lasów, nierówności terenu i pięknych formacji skalnych to już historycznie Małopolska, nie Górny Śląsk, a dziś administracyjnie rozciąga się na oba województwa - jak sama nazwa wskazuje, mniej więcej od Krakowa do Częstochowy. Nie bez przyczyny roztrząsam te nudne kwestie regionów i granic, bo na wyżynie, głównie w XIV i XV wieku, wybudowano cały ciąg warownych zamków na skalistych wzniesieniach (tzw. orle gniazda), które miały umocnić granicę... Polski ze Śląskiem. Dziś ich ruiny są jedną z największych atrakcji tej części kraju, a paradoksalnie najciekawsze punkty Jury zgromadzone są głównie na terenie województwa śląskiego. Udało mi się odwiedzić trzy z nich i wszystkie reprezentowały odmienny charakter, mimo że niegdyś były prawdopodobnie bardzo zbliżone.
Wady? Popularność, która zmieniła teren otaczający zamek w imponujących rozmiarów jarmark/festyn/odpust/wesołe miasteczko. Sam zamek, który mimo wszystko można przejść w tę i z powrotem w godzinę-półtorej bez zbytniego pośpiechu, jest zapewne niewystarczającą atrakcją dla "całych rodzin", więc otoczono go całym mnóstwem wesołomiasteczkowych rozrywek, budkami ze śmieciowym żarciem i straganami z tandetnymi pamiątkami i tandetą niezależną, niczym niezwiązaną z tym miejscem; wszystko oczywiście obwieszone krzykliwymi, kolorowymi reklamami rodem znad Bałtyku. Popsuło mi to klimat w bardzo niewielkim stopniu, bo szczęśliwie dotarłem na miejsce późno i spotkałem same niedobitki, ale w godzinach szczytu musi być upiornie. Ja szczęśliwie byłem w stanie pogrążyć się w odrealnionej przeszłości pełnej starych ksiąg w bibliotece i ścinanych głów w Wieży Skazanców, mimo że jeszcze godzinę wcześniej stałem pod katowickim Spodkiem (choć paradoksalnie to w Katowicach głowy mogły spadać częściej niż w Ogrodzieńcu - słynna katowicka gilotyna zwana czerwoną wdową w czasach okupacji niemieckiej pozbawiła życia ponad pół tysiąca osób).
Przeczytałem, że odbudowa wzbudziła kontrowersje jako rzekomo sztuczna i niezgodna z prawdą historyczną. Być może nie zależy mi na prawdzie historycznej (zwłaszcza takiej, której z braku dostępnych rycin nie da się ustalić) i nie mam wyczucia sztuczności, bo byłem wprost zachwycony tym, jak autentycznie bobolicki zamek wygląda i jak wpasowano go w otoczenie. Ruiny są klimatyczne i szczere i nie byłoby to dobrym pomysłem, by odpicować w ten sposób wszystkie zamki Jury, bo jednak ubytek w atmosferze jest nie do zakwestionowania, ale to absolutnie wspaniałe, że jest chociaż jeden taki, który wygląda jak nietknięty. Zjadłem u jego podnóży jeden z bardziej pamiętnych posiłków w życiu (również dzięki jego jakości), a wyżej, przy murach, obejrzałem transcendentny zachód słońca.
Jeśli ktoś nie jest w stanie żyć bez pełnej autentyczności, może zresztą przespacerować się kilkanaście minut z Bobolic do Zamku w Mirowie (prawdopodobnie również Kazimierz Wielki i również XIV wiek). To jeszcze inne oblicze Jury: niekwestionowana, autentyczna ruina (od niedawna trwają prace, mające uczynić ją możliwą do zwiedzania), a zarazem brak jarmarcznej infrastruktury i poważniejszego ruchu turystycznego. Chociaż jest dużo skromniejszy niż Ogrodzieniec, zaniedbany w porównaniu z Bobolicami, na pewnej płaszczyźnie zaimponował mi najbardziej właśnie największą szczerością.
JASNA GÓRA W CZĘSTOCHOWIE
Niezależnie od wyznania i światopoglądu, nie można uznać zwiedzania Polski za pełne, nie odwiedziwszy Częstochowy, trzynastego najludniejszego miasta kraju, w stronę którego zwracają się modlitwy i sentymenty milionów Polaków każdego dnia.
To ogromny paradoks, że to właśnie to miasto jest duchową stolicą tak mocno katolickiego państwa, bo jest stalowo silnym kandydatem na miano najbrzydszego w tym państwie miasta. Dla mnie jest na ten moment najbardziej paskudnym miejscem, jakie widziałem w całym życiu - i o ile mam świadomość, że na świecie znajdzie się mnóstwo paskudniejszych, o tyle mam też wątpliwości, czy znajdzie się jakieś w Polsce. Statystyki potwierdzają moje wrażenie - w Częstochowie żyje najmniejszy odsetek ludzi zadowolonych z życia w kraju - 3% z hakiem! I jestem skłonny się zastanawiać, skąd się te 3% wzięło, bo drugie największe miasto województwa to siedlisko brzydkich blokowisk, kominów, zaniedbanych kamienic, syfiastych osiedli, paskudnych szyldów, śmieci i dusznej atmosfery kilkusettysięcznego miasta i zadupia w jednym.
Cóż, ostatecznie przyjeżdża się tam tylko dla jednego. Sanktuarium i Klasztor na Jasnej Górze to miejsce, o którym słyszał każdy Polak i które odwiedziła być może choć raz większość dorosłych mieszkańców tego kraju, bo jeśli nie na własną rękę, to choćby w ramach przedmaturalnej pielgrzymki.
Początki klasztoru sięgają 1382 roku, kiedy do Polski sprowadzony został z Węgier zakon paulinów, od tamtej pory aż po dziś dzień sprawujący pieczę nad tym miejscem. Kompleks klasztorny rozbudowywany był przez setki lat, aż do XVIII wieku. Charakter twierdzy obronnej przybrał w wieku XVII na polecenie króla Zygmunta III Wazy, dzięki czemu był w stanie skutecznie bronić się przed oblężeniami w trakcie potopu szwedzkiego. Szczególnie zwycięskie odparcie oblężenia Szwedów pod koniec 1655 roku stało się jednym z dwóch podstawowych czynników budujących legendę i symbolizm tego miejsca, sprawiając, że dziś ma dla Polaków znaczenie nie tylko religijne, ale i patriotyczne.
Drugi czynnik jest charakteru czysto religijnego. Paulini są zakonem szczególnie ukierunkowanym na kult maryjny, a jego największym symbolem w Polsce jest Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, związany z klasztorem niemal od samych jego początków. Tradycja zakonna podaje, że dotarł na Jasną Górę już dwa lata po założeniu klasztoru, przywieziony przez księcia Władysława Opolczyka, ale najstarszy przekaz pisemny o obrazie pochodzi z kronik Jana Długosza i mówi o uszkodzeniu malowidła w 1430 roku podczas rabunkowego najazdu. Uważany za cudowny, otoczony potężnym kultem i zasnuty tajemnicą - nie wiadomo, kiedy i gdzie powstał. Najczęściej celuje się w początek XIV wieku i Włochy lub tereny Bizancjum. Jest właściwie ikoną w typie wczesnochrześcijańskim, przedstawia Matkę Boską i Jezusa w typowych dla średniowiecznego malarstwa nierealistycznych proporcjach cielesnych, bez głębi perspektywicznej i z ciemnym odcieniem skóry. Strzelam, że nie ma w Polsce częściej reprodukowanego obrazu.
Do wzgórza doprowadza Aleja Najświętszej Maryi Panny, imponująco długi deptak na środku ulicy, odgrodzony od niej szpalerem drzew, konsekwentnie powtarzalny i symetryczny, dążący wprost w stronę wieży klasztoru. Byłaby to bardzo ładna rzecz, gdyby nie budynki prześwitujące zza drzew, od brzydkich po nijakie.
Z dołu klasztor nie robi jakiegoś niezwykłego wrażenia - ot, kilkunastometrowe wzniesienie, wysoka wieża i ciut bezładna kupka zabudowań sakralno-klasztornych z okolic baroku i neorenesansu, odjąwszy wieżę nic, na co by się jakoś specjalnie zwróciło uwagę bez świadomości znaczenia tego miejsca. W trakcie zbliżania się do klasztoru też wcale nie nadchodzą wyjątkowe doznania architektoniczne, chociaż wieża zwężająca się w miarę kolejnych kondygnacji coraz bardziej imponuje i trafić można na wiele smaczków jak kilka kamiennych portali czy kaplica św. Pawła Pustelnika z elewacją wyłożoną dekoracyjną białą cegłą. Naprawdę spore doznania estetyczne zaczynają się natomiast we wnętrzach.
Trzeba zobaczyć przede wszystkim dwa. Największą świątynią kompleksu jest Bazylika Jasnogórska, w obecnej formie istniejąca od końca XVII wieku, gdy została odbudowana w barokowym stylu po pożarze w 1690 roku. Wcześniej znajdował się tam jednonawowy kościół gotycki. Jest trójnawową bazyliką, dość wąską i nieprzesadnie długą, ale spektakularną w swoim nieskrępowanym barokowym przepychu. Jej splendor napędza przede wszystkim różowy i zielony marmur, wszędobylskie złocenia i niebiańskie sklepienie - w nawie głównej kolebkowe, w bocznych krzyżowe, wszędzie pokryte malowidłami i białymi gipsowymi dekoracjami rzeźbiarskimi. Nie tak często się zdarza, by ołtarz, przecież piękny, ustępował temu, co jest przed nim. Arkadowe przejścia między nawami nadają monumentalności tej nie tak dużej przecież świątyni, a kolorystyka jest niemal... fowistyczna.
Do bazyliki przylega bezpośrednio Kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej, właściwe serce Jasnej Góry i katolickie serce całego kraju. Można ją wyraźnie podzielić na dwie części, prezbiterium oraz główną część kaplicy, oddzielone od siebie żelazną kratą z 1644 roku. Kaplica z lat 1641-42 to znowu barok, znowu trójnawowa bazylika, znowu spektakularne, biało-złote, bogato zdobione sklepienie kolebkowe w na wie głównej, masa złota i dekoracji - tym razem bez kolorowego marmuru, wszystko trzymane w kolorystyce bieli i złota. Odmiennego charakteru od bazyliki nadają kaplicy zwłaszcza wota dziękczynne, którymi obwieszone są ściany bocznych naw: różańce, krzyże, kule inwalidzkie, herby rodowe, medaliki.
Po przejściu przez kratę do prezbiterium znajdujemy się w najstarszej części świątyni, bardziej ascetycznej, gotyckiej, z malowidłami z przełomu XV i XVI wieku. Prezbiterium zdominowane jest przez wyjątkowy, czarny ołtarz z drewna pokrytego okładziną z hebanu, ozdobiony licznymi srebrnymi rzeźbami, płaskorzeźbami i dekoracjami. Słynny obraz umieszczony jest w samym środku ołtarza i trzeba przyznać, że dostał godną otoczkę, z sukcesem tworzącą aurę wyjątkowości.
Co jeszcze? Warto zobaczyć szczególnie salę rycerską, reprezentacyjne pomieszczenie klasztorne z połowy XVII wieku z ostrołukowymi lunetami, skromne muzeum klasztorne z szatami i pamiątkami Jana Pawła II, a przede wszystkim wspiąć się na wieżę o wysokości 106 metrów z hakiem - 26. najwyższy budynek w Polsce i 3. najwyższy o charakterze sakralnym, ustępujący tylko Bazylikom w Licheniu i w Szczecinie. Szkoda, że nie widać z niej czegoś ładniejszego niż Częstochowa.
A duchowość? Jak na mój gust na Jasnej Górze jest dalece za tłoczno, za gwarno i zbyt "przepływowo", żeby można było mówić o jakimś sensownym skupieniu, refleksji i spirytualnej atmosferze. Ale, nie ma się co oszukiwać, to wady nieodłącznie przypisane do wszystkich popularnych miejsc pielgrzymkowych, a Częstochowa jest jednym z kilku najpopularniejszych w Europie, stawiana obok Fatimy, Lourdes czy Santiago de Compostela.
___________________________________________
Zaprawdę podróż po tym województwie przypomina przejazd szybką windą, z której na każdym piętrze można wysiąść w trochę innym świecie. Wejść do niej kilkaset metrów pod ziemią w kopalni węgla i w krótkim czasie znaleźć się na średniowiecznej wieży skazańców kilkaset metrów ponad ziemią, pomiędzy zaglądając do prusko-austriackiego pałacu, XVIII-wiecznej beskidzkiej wsi, górniczego osiedla z czerwonej cegły albo jednego z najważniejszych sanktuariów kontynentu. Jeśli tylko zniesie się te momenty ciemności pomiędzy piętrami, będzie to zaskakująco zapadający w pamięci rajd.
Niezależnie od wyznania i światopoglądu, nie można uznać zwiedzania Polski za pełne, nie odwiedziwszy Częstochowy, trzynastego najludniejszego miasta kraju, w stronę którego zwracają się modlitwy i sentymenty milionów Polaków każdego dnia.
To ogromny paradoks, że to właśnie to miasto jest duchową stolicą tak mocno katolickiego państwa, bo jest stalowo silnym kandydatem na miano najbrzydszego w tym państwie miasta. Dla mnie jest na ten moment najbardziej paskudnym miejscem, jakie widziałem w całym życiu - i o ile mam świadomość, że na świecie znajdzie się mnóstwo paskudniejszych, o tyle mam też wątpliwości, czy znajdzie się jakieś w Polsce. Statystyki potwierdzają moje wrażenie - w Częstochowie żyje najmniejszy odsetek ludzi zadowolonych z życia w kraju - 3% z hakiem! I jestem skłonny się zastanawiać, skąd się te 3% wzięło, bo drugie największe miasto województwa to siedlisko brzydkich blokowisk, kominów, zaniedbanych kamienic, syfiastych osiedli, paskudnych szyldów, śmieci i dusznej atmosfery kilkusettysięcznego miasta i zadupia w jednym.
Cóż, ostatecznie przyjeżdża się tam tylko dla jednego. Sanktuarium i Klasztor na Jasnej Górze to miejsce, o którym słyszał każdy Polak i które odwiedziła być może choć raz większość dorosłych mieszkańców tego kraju, bo jeśli nie na własną rękę, to choćby w ramach przedmaturalnej pielgrzymki.
Początki klasztoru sięgają 1382 roku, kiedy do Polski sprowadzony został z Węgier zakon paulinów, od tamtej pory aż po dziś dzień sprawujący pieczę nad tym miejscem. Kompleks klasztorny rozbudowywany był przez setki lat, aż do XVIII wieku. Charakter twierdzy obronnej przybrał w wieku XVII na polecenie króla Zygmunta III Wazy, dzięki czemu był w stanie skutecznie bronić się przed oblężeniami w trakcie potopu szwedzkiego. Szczególnie zwycięskie odparcie oblężenia Szwedów pod koniec 1655 roku stało się jednym z dwóch podstawowych czynników budujących legendę i symbolizm tego miejsca, sprawiając, że dziś ma dla Polaków znaczenie nie tylko religijne, ale i patriotyczne.
Drugi czynnik jest charakteru czysto religijnego. Paulini są zakonem szczególnie ukierunkowanym na kult maryjny, a jego największym symbolem w Polsce jest Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, związany z klasztorem niemal od samych jego początków. Tradycja zakonna podaje, że dotarł na Jasną Górę już dwa lata po założeniu klasztoru, przywieziony przez księcia Władysława Opolczyka, ale najstarszy przekaz pisemny o obrazie pochodzi z kronik Jana Długosza i mówi o uszkodzeniu malowidła w 1430 roku podczas rabunkowego najazdu. Uważany za cudowny, otoczony potężnym kultem i zasnuty tajemnicą - nie wiadomo, kiedy i gdzie powstał. Najczęściej celuje się w początek XIV wieku i Włochy lub tereny Bizancjum. Jest właściwie ikoną w typie wczesnochrześcijańskim, przedstawia Matkę Boską i Jezusa w typowych dla średniowiecznego malarstwa nierealistycznych proporcjach cielesnych, bez głębi perspektywicznej i z ciemnym odcieniem skóry. Strzelam, że nie ma w Polsce częściej reprodukowanego obrazu.
Do wzgórza doprowadza Aleja Najświętszej Maryi Panny, imponująco długi deptak na środku ulicy, odgrodzony od niej szpalerem drzew, konsekwentnie powtarzalny i symetryczny, dążący wprost w stronę wieży klasztoru. Byłaby to bardzo ładna rzecz, gdyby nie budynki prześwitujące zza drzew, od brzydkich po nijakie.
Z dołu klasztor nie robi jakiegoś niezwykłego wrażenia - ot, kilkunastometrowe wzniesienie, wysoka wieża i ciut bezładna kupka zabudowań sakralno-klasztornych z okolic baroku i neorenesansu, odjąwszy wieżę nic, na co by się jakoś specjalnie zwróciło uwagę bez świadomości znaczenia tego miejsca. W trakcie zbliżania się do klasztoru też wcale nie nadchodzą wyjątkowe doznania architektoniczne, chociaż wieża zwężająca się w miarę kolejnych kondygnacji coraz bardziej imponuje i trafić można na wiele smaczków jak kilka kamiennych portali czy kaplica św. Pawła Pustelnika z elewacją wyłożoną dekoracyjną białą cegłą. Naprawdę spore doznania estetyczne zaczynają się natomiast we wnętrzach.
Trzeba zobaczyć przede wszystkim dwa. Największą świątynią kompleksu jest Bazylika Jasnogórska, w obecnej formie istniejąca od końca XVII wieku, gdy została odbudowana w barokowym stylu po pożarze w 1690 roku. Wcześniej znajdował się tam jednonawowy kościół gotycki. Jest trójnawową bazyliką, dość wąską i nieprzesadnie długą, ale spektakularną w swoim nieskrępowanym barokowym przepychu. Jej splendor napędza przede wszystkim różowy i zielony marmur, wszędobylskie złocenia i niebiańskie sklepienie - w nawie głównej kolebkowe, w bocznych krzyżowe, wszędzie pokryte malowidłami i białymi gipsowymi dekoracjami rzeźbiarskimi. Nie tak często się zdarza, by ołtarz, przecież piękny, ustępował temu, co jest przed nim. Arkadowe przejścia między nawami nadają monumentalności tej nie tak dużej przecież świątyni, a kolorystyka jest niemal... fowistyczna.
Do bazyliki przylega bezpośrednio Kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej, właściwe serce Jasnej Góry i katolickie serce całego kraju. Można ją wyraźnie podzielić na dwie części, prezbiterium oraz główną część kaplicy, oddzielone od siebie żelazną kratą z 1644 roku. Kaplica z lat 1641-42 to znowu barok, znowu trójnawowa bazylika, znowu spektakularne, biało-złote, bogato zdobione sklepienie kolebkowe w na wie głównej, masa złota i dekoracji - tym razem bez kolorowego marmuru, wszystko trzymane w kolorystyce bieli i złota. Odmiennego charakteru od bazyliki nadają kaplicy zwłaszcza wota dziękczynne, którymi obwieszone są ściany bocznych naw: różańce, krzyże, kule inwalidzkie, herby rodowe, medaliki.
Po przejściu przez kratę do prezbiterium znajdujemy się w najstarszej części świątyni, bardziej ascetycznej, gotyckiej, z malowidłami z przełomu XV i XVI wieku. Prezbiterium zdominowane jest przez wyjątkowy, czarny ołtarz z drewna pokrytego okładziną z hebanu, ozdobiony licznymi srebrnymi rzeźbami, płaskorzeźbami i dekoracjami. Słynny obraz umieszczony jest w samym środku ołtarza i trzeba przyznać, że dostał godną otoczkę, z sukcesem tworzącą aurę wyjątkowości.
Co jeszcze? Warto zobaczyć szczególnie salę rycerską, reprezentacyjne pomieszczenie klasztorne z połowy XVII wieku z ostrołukowymi lunetami, skromne muzeum klasztorne z szatami i pamiątkami Jana Pawła II, a przede wszystkim wspiąć się na wieżę o wysokości 106 metrów z hakiem - 26. najwyższy budynek w Polsce i 3. najwyższy o charakterze sakralnym, ustępujący tylko Bazylikom w Licheniu i w Szczecinie. Szkoda, że nie widać z niej czegoś ładniejszego niż Częstochowa.
___________________________________________
Zaprawdę podróż po tym województwie przypomina przejazd szybką windą, z której na każdym piętrze można wysiąść w trochę innym świecie. Wejść do niej kilkaset metrów pod ziemią w kopalni węgla i w krótkim czasie znaleźć się na średniowiecznej wieży skazańców kilkaset metrów ponad ziemią, pomiędzy zaglądając do prusko-austriackiego pałacu, XVIII-wiecznej beskidzkiej wsi, górniczego osiedla z czerwonej cegły albo jednego z najważniejszych sanktuariów kontynentu. Jeśli tylko zniesie się te momenty ciemności pomiędzy piętrami, będzie to zaskakująco zapadający w pamięci rajd.
___________________________________________
EPILOG 2023
1 kwietnia 2023 odbyłem jednodniową przejażdżkę, podczas której odwiedziłem część z pominiętych w 2019 atrakcji województwa. Na pierwszy ogień poszedł Pałac w Pławniowicach, pominięty szczególnie głupio, bo znajdujący się tuż przy autostradzie A4 na wysokości Gliwic. Ta siedziba Ballestremów z lat 80. XIX wieku to w gruncie rzeczy jeden z najpiękniejszych budynków w całej Polsce - intensywna, ale też pełna smaku mieszanka neostylów na czele z niderlandzkim neomanieryzmem, zaprawionym romantycznym neogotykiem.
Pewnym kuriozum jest zamek w Będzinie, bo to średniowieczna, XIV-wieczna warownia Kazimierza Wielkiego, dziś ulokowana w kontekście śląsko-zagłębiowskiej aglomeracji. Z murów tej niedużej, ale bardzo zgrabnej i dość dopieszczonej fortecy widać potężne bloki z wielkiej płyty, co odbiera jej trochę klimatu, ale warto do niej zajrzeć, gdy zwiedza się już aglomerację.
Właściwie nie pominąłem, a raczej nie doczekałem w 2019 zobaczenia Browaru Pinta, jako że powstał on w tamtym właśnie roku i nie był jeszcze czynny. W gruncie rzeczy jest to jedna z najważniejszych rzeczy do zobaczenia na Śląsku, nieporównywalnie ciekawsze doświadczenie od browarów w Żywcu i Tychach, mimo że ten nie jest zabytkowy. Poza tym, że Pintę uważam za najlepszy browar w całej Polsce, to jeszcze jest to browar piękny, niezwykle profesjonalnie urządzony, którego zwiedzanie trwa aż 1,5 godziny i jest najlepiej poprowadzonym zwiedzaniem browaru, jakiego doświadczyłem w całym życiu.
Zobaczyć Cieszyn planowałem już w 2019, ale zabrakło mi dnia. Odwiedziłem to ponad 30-tysięczne miasto teraz i okazało się - jako samo miasto, a nie zbiór atrakcji, bo wtedy wygrywa Pszczyna - najładniejszym miastem całego województwa. Zamożność i prestiż czasów habsburskich uległy nieukrywalnemu przybrudzeniu i upływowi czasu, ale wciąż jest tu mnóstwo uliczek, po których przyjemnie i klimatycznie się pokręcić, jeden z ładniejszych rynków w Polsce (niestety w remoncie, gdy przyjechałem), przyjemne kościoły, piękne wzgórze zamkowe z legendarną, romańską Rotundą św. Mikołaja z 20-złotowego banknotu - jeden z najcenniejszych zabytków całego kraju, bo XI lub XII wiek i doskonały stan zachowania; w końcu najstarszy funkcjonujący browar na terenie Polski, niestety od niedawna niedostępny do zwiedzania. Możliwość przejścia się do Czech bez wychodzenia z miasta też jest niczego sobie atrakcją.
Ten epilog dobrze wpisał się w to, co napisałem o województwie cztery lata temu - choć nie ma tu wielu rzeczy naprawdę ogromnie atrakcyjnych, to mocno atrakcyjnych jest mnóstwo i są one bardzo różnorodne.
Komentarze
Prześlij komentarz