King Crimson: "Larks' Tongues in Aspic"

1973

Błyskotliwy i potrzebny zwrot z dotychczasowej ścieżki zespołu, której symfoniczność, epickość i fantastyczność zaczęły rdzewieć już od drugiego albumu i mimo sensownych parafraz na "Lizard" i "Islands" potrzebowały w końcu zostać ucięte. Fripp po raz kolejny uciekł progrockowemu światu w osobne klimaty, przyjmując bardziej eksperymentalne podejście, wysubtelniając emocjonalność i tworząc muzykę bardziej samą w sobie niż obrazową. Jakkolwiek efekt nie jest aż tak spektakularny jak na debiutanckim albumie, bo po prostu materiał nie jest tak silny i nie każdy utwór jest dużym wydarzeniem, tak w dużej mierze wolę taką czystszą, bardziej ascetyczną i niedopowiedzianą atmosferę, kontestującą utarte sposoby wyrażania emocji i oddziaływania na odbiorcę. To dojrzalsze podejście i jeszcze trudniej znaleźć do niego precedens.

To jedna z pierwszych i ostatnich rzeczy, jakie można powiedzieć o tym albumie w ogólności, bo nie jest zbyt jednorodny. Cały lub prawie cały łączy poszukiwanie, ekscentryczność, oryginalne podejście do rytmu, świetne kontrasty między brutalnością a wrażliwością i umiejętność sensownego stawiania tych dwóch tuż obok siebie. A poza tym jak zwykle nienaganny poziom techniczny całego zespołu, jak zwykle inspiracje jazzem i muzyką poważną bez tępego naśladownictwa, jak zwykle bardzo bogata jak na rock faktura i jak zwykle różnorodne, pomysłowe i dopracowane brzmienie.

Pierwsza część tytułowej kompozycji to jedna z najambitniejszych rzeczy, jaka wyszła spod ręki Frippa: eksperymentalna suita przełamująca progrockowe schematy, śmiała i jednocześnie rozsądna w swoim eklektyzmie, igrająca z ciszą, dziwna w elegancki sposób, bawiąca się kontrastami w stopniu daleko posuniętym nawet jak na ten zespół. W prymitywistyczny, łagodny, folkowy wstęp wgryza się niepokojąca progresja harmoniczna skrzypiec i brutalna, opresyjna gitara, co prowadzi do atomowej eksplozji ekstremalnie głośnego, prostego, a zarazem wyeksponowanego silną synkopą riffu, po którym zaczyna się świetny jazz-rockowy jam z bardzo swobodną fakturą i zmiennym rytmem, później medytacyjne, ascetyczne, delikatne, inspirowane folkiem i muzyką klasyczną improwizacje skrzypiec, harfy i ciszy, zgniecione, ale tym razem bez brutalności. Ten kontrast - szczery i zaskakujący, pozbawiony sztuczności - sprawia, że przy niewielkim w zasadzie nakładzie sił Fripp przebił w brutalności i ciężarze prawie wszystkie metalowe kawałki kiedykolwiek nagrane. Efekt jest odrobinę mniejszy niż koncepcja, ale podejście jest nieomal perfekcyjne, a suita zmusza do myślenia jak rzadko kiedy się zdarza muzyce rockowej.

Po enigmatycznej, niejednoznacznej, napiętej i zasłoniętej atmosferze tego eksperymentu w idealnym momencie nadchodzą dwa czułe i transparentne emocjonalnie kawałki. Book of Saturday to krótka ballada z piękną melodią i rewelacyjną aranżacją, w której instrumenty balansują na granicy akompaniamentu i kontrapunktu, zachowują się bardzo swobodnie jak na pozornie prostą piosenkę i narastają wraz z jej upływem - bystry, zwięzły, bez zarzutu wyważony wyraz nostalgii i melancholii, błyskotliwie pozbawiony perkusji. W Exiles nostalgia przybiera mniej kameralny, bardziej patetyczny odcień, a cały utwór rozpływa się w delikatnych improwizacjach, tkliwych melodiach wokalu i skrzypiec, łagodnym acz pełnym brzmieniu z dużą rolą melotronu. Easy Money to nieco prostsza, lżejsza, bardziej rockowa piosenka, ogarnięta hipnotycznym rytmem wyznaczanym w równym stopniu przez perkusję i bas, oblepiona "niemuzycznymi" dźwiękami, pod koniec nieco zintensyfikowana fakturalnie, ale nie na długo. Najmniej interesującym momentem albumu jest The Talking Drum - minimalistyczne, jednostajne harmonicznie crescendo brzmieniowe i dynamiczne, zasadzone na hipnotycznym ostinato basu. 

Druga część tytułowej suity nie jest aż tak kreatywna i oryginalna jak pierwsza, ale jeszcze bardziej hipnotyczna, również kontrastująca brutalne z wrażliwym, oparta na częstych zmianach i zniekształceniach rytmicznych, budującej napięcie progresji harmonicznej oraz skomplikowanych, technicznych, wręcz matematycznych melodiach, przecinających się w fakturze wyrosłej w równym stopniu z reguł, co z wolności. Antycypacja math-rocka.

Żałować można tylko, że Fripp jedynie inspirował się avant-progowymi klimatami i nie zdecydował się w nich zanurzyć cały, zawsze zostawiając sobie jedną nogę w mainstreamie. Miał do tego wystarczające umiejętności i kreatywność, a smakiem przewyższyłby większość konkurencji. Mogłoby być grubo, chociaż oczywiście chudo i tak nie jest.


8.5/10

Komentarze

  1. Tym albumem Fripp się jak dla mnie zapieczętował jako najlepszy rockowy gitarzysta. Serio, nie mam pojęcia kto mógłby się z nim równać ale też nie pochodził ze świata jazzu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz