Elliott Carter: I kwartet smyczkowy
Gdybym w ciemno miał zgadywać, czym skończy się próba połączenia wpływów dwóch największych muzycznych rewolucjonistów przełomu XIX i XX wieku, zaaplikowana na płaszczyznę radykalnej powojennej atonalności, obstawiałbym albo kompletną katastrofę, albo dzieło geniuszu. Nie trafiłbym - Elliott Carter stworzył w ten sposób kompozycję daleką od szczytowej formy swoich mistrzów, ale też strasznie udaną i nowatorską.
O czym mówią wszyscy, ten kwartet jest silnie zainspirowany Strawińskim i jego podejściem do rytmu - nie tylko zmiennego, zwielokrotnionego i wyeksponowanego, ale też obdarzonego rolą narracyjną w większym stopniu niż melodia czy harmonia. Co pozostaje w domyśle, to wyostrzona atonalność i płynący z tego chłód i tajemniczość utworu - tu jednak, mimo że dewaluacja tonalności wydaje się na logikę daleko posunięta, to jako taka jest w jakiś sposób bardzo humanistyczna, emocjonalna, niepozbawiona gorąca, jakby podobna do... no właśnie. O czym w końcu nie mówi za bardzo nikt - słyszę tu potężną inspirację Schoenbergiem i zwłaszcza jego podejściem do muzyki kameralnej, w której za pomocą niełatwego do obróbki materiału tworzył skomplikowane emocjonalne narracje, upodabniając swoją twórczość do dzieł literackich. Również u Cartera wszystkie głosy tak jak i całe smyczkowe gremium starają się opowiedzieć historię jakichś nastrojów, uczuć i emocji.
Co natomiast osobne dla Cartera, nawet jeśli wynikłe z inspiracji, to napędzające ten utwór jak nic innego kontrasty w fakturze pomiędzy poszczególnymi głosami. Potrafią odbiegać od siebie skrajnie, na przykład jeden instrument gra statyczne, jednotonowe legato, drugi piekielnie szybkie i agresywne wariacje melodyczne, trzeci w spokojnym tempie po prostu gra jakąś melodię, a czwarty dostarcza tylko pojedynczych dźwięków pizzicato w długich odstępach. Podstawowym czynnikiem różnicującym jest rytm, ale Carter operuje też dynamiką, techniką gry, stopniem atonalności, a skutkiem tego nastrojem. Odległość (odmienność) poszczególnych głosów od siebie to wydłuża się, to skraca, czasem zanika.
I jak Schoenberg choćby w pierwszym kwartecie, tak i tu Carter tworzy coś zbliżonego do powieści, tylko jego jest już ciążąca w stronę postmodernizmu. Ciężko się w niej połapać, żongluje narracjami nie tylko po kolei, ale nawet naraz prezentuje kilka innych. Motywy wspólne, momenty zjednoczenia się wszystkich wątków, powiązania między poszczególnymi zdaniami i rozdziałami są kruche i niełatwe do wyłapania.
Efekt jest słabszy niż u genialnego Schoenberga - wydźwięk emocjonalny jest nieporównywalny, precyzja, elegancja i polot konstrukcji też nie bardzo. Jeśli chodzi o Strawińskiego, to rytm jest często nawet bardziej interesujący, ale Strawiński używał go bardziej celowo i piękniej. Ale kwarter Cartera jest osobnym zjawiskiem i choć mniej doniosłym, to źle byłoby go stracić.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz