The Zombies: "Odessey and Oracle"

1968

Inkorporując i bardzo umiejętnie mieszając osiągnięcia kilku najgrubszych korzeni popu, The Zombies stworzyli album, który jest być może najbardziej emblematycznym reprezentantem mainstreamowego oblicza ery. O ile nie jest najlepszy, bo prawie każdy z elementów źródłowych ktoś wykonywał bardziej przekonująco, o tyle być może żaden pojedynczy album tak szeroko nie podsumowuje trendów popu lat 60.

Najsilniejszym albo najważniejszym korzeniem są dojrzali The Beach Boys, od których brytyjski zespół przejął samą koncepcję popu psychodeliczno-barokowego, ale przede wszystkim wysmakowaną wizję harmoniczną Wilsona, w której pod płaszczem lekkich, słonecznych, radosnych emocji ukrywa się melancholia różnych rozmiarów. W porównaniu z Pet Sounds tutaj jest to nieco mniej subtelne i trochę powierzchowne, ale bez porównania całkiem udane. Założony cel realizowali jednak za pomocą harmonii, melodyki i sposobu komponowania piosenek bardziej zbliżonego do Beatlesów - bardziej przebojowego i rozrywkowego, nieco sardonicznego, z rockową werwą, lżejszego. W końcu podlali to psychodelią z jeszcze innych źródeł, które operowały nią nieco śmielej i barwniej niż zespoły na "B". 

Z tego wszystkiego wyłania się bardzo dopracowane dwanaście piosenek w mimo wszystko unikalnym stylu, nawet jeśli ten styl kieruje myśli w stronę paru innych nagrań. Najdoskonalej Zombies operują chyba melodią, piękniej niż praktycznie wszystkie ich inspiracje - są zazwyczaj zmierzającą gdzieś opowieścią urozmaiconą przez pociągające i chwytliwe efekty chromatyczne. Harmonicznie jest niezwykle barwnie, zmiennie i inteligentnie, choć trochę bezpiecznie. Pretendujące do psychodelii brzmienie jest najmniej imponujące, ale też niezłe, zwłaszcza jak na instrumentarium ograniczone do trzech podstawowych rockowych instrumentów oraz różnych klawiszy, przede wszystkim organów i melotronu. Warto zaznaczyć idealny do tej muzyki wokal Colina Blunstone'a.

Nastrój z tego ukuty jest rozkoszną mieszanką lekkiej psychodelii, cudownej letniej atmosfery, radości, zakochania, melancholii, niepokoju i sporej dawki nostalgii. Można się przyczepić do paru przesłodzonych aż do dziecinności momentów (zwrotki Brief Candles są już po prostu mdłe), ale wciąż to jeden z dojrzalszych emocjonalnie popowych albumów.

Wszystko jest dobre, ale tylko gdzieś co druga piosenka jest naprawdę godna dłuższego zapamiętania. Superhit Care of Cell 44 to co do zasady kolorowa, słodka, wiosenna piosenka pełna zakochania, ale wokalne harmonie i niezłe brzmienie nadają jej głębi fakturalnej, krótkie refreny przerywają błogość ekstazą wręcz desperacką, mostek wprowadza delikatny powiew nostalgii. W Maybe After He's Gone zespół skontrastował klasyczną melancholię zwrotek ze słodką melancholią spektakularnie zaaranżowanych refrenów i oblał to hippisowską psychodelią. Majstersztykiem jest Beechwood Park, którego budulcem emocjonalnym jest nostalgia, a formalnym - przepiękna melodia i inteligentna progresja harmoniczna, prowadząca odbiorcę przez różne stopnie tej emocji. Hang Up on a Dream to kolejna spektakularna melodia, otoczona epickim brzmieniem budowanym przez melotron (nie ma tu smyczków, chociaż jak przypominam sobie tę piosenkę, to je słyszę). Do cna beatlesowskie I Want Her She Wants Me sprytnie buduje napięcie, uwalniane w ostrych refrenach z dramatycznymi harmoniami, które szybko spadają z powrotem na słodycz toniki. Album kończy się przebojem Time of the Season, jedynym stawiającym bardziej na atmosferę niż na emocje, zdystansowanym, wyluzowanym, nie mniej jednak słonecznym i melodycznie pociągającym.

Odległość pomiędzy tym albumem a szczytowymi tworami Beatlesów i Beach Boysów jest wyraźna, ale byłby w czołówce dyskografii obu zespołów.


7.5/10

Komentarze