Joe Venuti & Earl Hines: "Hot Sonatas"

1976

Ten album szokuje mnie za każdym razem - za każdym razem na nowo muszę przekonać się na własne uszy, że duet dwóch swingowych dziadków, którzy nawet w czasach swojej świetności nie tworzyli specjalnie ciekawej muzyki (najsłynniejsze nagrania Venutiego z Eddiem Langiem są po prostu miałkie) wygrywających paczkę żelaznych standardów może być tak imponujący.

Choć obaj panowie byli już w roku nagrania raczej u kresu swojej drogi, i artystycznej i życiowej, słychać tu niezwykłą werwę i chęć do odkrywania. Venuti traktuje tematy z dużą skłonnością do wariacji, jest momentami niesamowicie chromatyczny, dba o intensywność i barwę; Hines to jeszcze większe odkrycie - gra niezwykle swobodnie, stojąc tak daleko od zwykłego aranżu jak to możliwe. Rwany i zmienny rytm, nieoczywiste akordy, czasem zupełna niezależność jednej ręki od drugiej, skłonność do skoków i częste uciekanie od tematów - wszystko to sprawia, że jego gra brzmi trochę jak złagodzony wczesny Cecil Taylor, co nawet z przymiotnikami "złagodzony" i "wczesny" jest dla mnie ostrym kuriozum.

Nie jest to ciągle jakaś gigantyczna muzyka, ale spodziewałem się, że będzie co najwyżej solidna jako tło, a jest świetna jako klimatyczne oldskulowe tło i bardzo sensowna jako muzyka do słuchania. Najlepszą propozycją na liście jest chyba tytułowy utwór, jeden z nielicznych, które nie są standardami, mało "tematyczny" i bardzo swobodny.


7.0/10

Komentarze