Stan Brakhage: "Dog Star Man"

1964

Jeden z nielicznych filmów, jakie zdołały przemówić czysto filmowym językiem artystycznym i zrobić to świetnie. Prawdopodobnie drugi najlepszy w historii. Piękno i przyjemność.

W tym ekspresyjnym, barwnym, bardzo lirycznym poemacie Brakhage udało się odessać materię filmową od naleciałości z innych dziedzin sztuki. Brak teatru, literatury i muzyki jest oczywisty - nie ma tu aktorstwa, nie ma słów ani fabuły i nie ma dźwięku. Ale w niemal takim samym stopniu nie ma malarstwa (i jak ktoś chce - fotografii), bo nie ma znaczenia, "co" oglądamy; nie ma znaczenia kompozycja kadru, światło, stop-klatka - może jedynie barwa pozostaje nie bez znaczenia, ale to znaczenie jednak drugorzędne. Liczy się przede wszystkim ruch, zmiana i wynikające z nich stosunki poszczególnych części do siebie. To nimi film przemawia. A przemawia ślicznie, kreatywnie, działając na umysł, oryginalnie, czasem symbolistycznie, czasem klasowo estetycznie.

Mignęły mi gdzieś spory, jaka muzyka najbardziej pasuje do tego filmu, który twórca wydał na świat bez żadnego podkładu muzycznego. Silnie opowiadam się w obozie, który proponuje oglądać go bez żadnego podkładu. Nie z jakiegoś dogmatycznego puryzmu, lecz dlatego, że ten film sam jest skrajnie muzyczny, to znaczy ze wszystkich innych form wyrazu jego komunikacji najbardziej przypomina sposób, w jakim komunikuje się z odbiorcą muzyka. Obejrzenie Dog Star Man w skupieniu to prawdopodobnie jeden z najprostszych sposobów, by przeżyć coś w rodzaju widzenia muzyki bez sięgania po podejrzane substancje. Oglądając ten film z podkładem, odbieramy sobie tę niezwykłą możliwość.

Nawiasem, nie przekonuje mnie zaliczanie tego dzieła do kategorii "filmu abstrakcyjnego". Wcale nie uważam go za odpowiednik abstrakcyjnego malarstwa, choć to łatwy sąd, bo niektóre stop-klatki mają sporo z abstrakcyjnego ekspresjonizmu (wiele jednak nie ma nic i posługuje się realnymi obiektami). Ale tak jak mówiłem, nie o stop-klatki tu chodzi. Film jest o tyle abstrakcyjny, o ile musi być abstrakcyjny ruch (albo dźwięk). Ale tak jak tylko część muzyki można by szufladkować jako muzykę abstrakcyjną, np. free jazz (i też nie każdy) czy muzykę stochastyczną, tak też tylko część takich jak ten czystych filmów - ten wcale niekoniecznie. Gdyby było inaczej, trudniej byłoby mi go polubić - zazwyczaj nie jestem zbytnim fanem abstrakcji.

Przyznaję wyższość nad tym filmem dziełu Jacka Chambersa The Hart of London, któremu udało się nie tylko wytworzyć ten czysty język artystyczny, ale też mimo jego nieokiełznania uzyskać metafizyczną wymowę, co uważam za kosmiczne osiągnięcie. U Brakhage tego nie ma - na początku, w preludium, miałem jeszcze wrażenie, jakbym oglądał rzeczywistość rozpadającą się na cząstki elementarne i łączącą w pierwotną, zbitą, jednorodną materię. Ale większość materiału nie ma takich pretensji. Pojawiają się tu strzępy doniosłych motywów - narodziny, zmagania z naturą, kosmos - ale pozostają w zarodku, są tylko pewnymi impulsami do uzyskania silniejszej ekspresji. Czasem miałem poczucie nadmiernej popędliwości, przypadkowości, czułem niedobór kontemplacji. Ale i tak niezwykle imponujące dzieło, a jeszcze jak na ten rok powstania - wybitnie.



8.0/10

Komentarze