Abel Gance: "Napoleon"

1927

Cóż - wiedziałem, na co się piszę. I do pewnego momentu byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, mało tego - bywałem zachwycony. Dzieło Gance'a to na pewnych obszarach majstersztyk kinematografii, wprowadzający do kina nieznany mu wcześniej rozmach, epickość i przede wszystkim montażową maestrię, która tworzy tu miejscami wspaniały, dynamiczny strumień wrażeń, tak różny i piękniejszy nie tylko od prawie całego dorobku epoki niemej, ale od większości filmów w ogóle. Niestety po 5,5 godziny jest to tylko trochę mniej męczące, niż wydaje się, jak męczący będzie 5,5-godzinny niemy film o Napoleonie, grający na nucie patetycznej apoteozy - to znaczy jest bardzo, bardzo męczące. Zbyt napompowane, zbyt dosłowne, zbyt wojenne. Szczególnie urągająca zdrowemu rozsądkowi jest druga część - wątek melodramatyczny usypia niemal na śmierć, by finał (wizjonerski montażowo, lecz co z tego) wybudził z tego snu chęcią rzygnięcia z mdłości od chorej pompatyczności, gigantomanii i patosu. Rzygnięcia szczególnie silnego, że Napoleon - postać dla mnie wprawdzie bardzo interesująca, jeśli nie fascynująca - był co najmniej kontrowersyjny i przedstawianie go w krystalicznej glorii budzi wątpliwości. Jeśli coś zasługuje na taki ładunek pompy, to chyba fakt, że rzeczywistość powstrzymała Gance'a już na etapie dotarcia Napoleona do Włoch i uniemożliwiła realizację filmu na dziesięć czy tam sto dziesięć godzin. Szanuję za to rzeczywistość - takie zakusy ze skrajnie nielicznymi wyjątkami trzeba brutalnie tępić.

Ponarzekałem sobie, ale po namyśle oceniam pozytywnie. Gdy zmęczenie minęło, pozytywne wrażenie tych udanych, czasem wybitnych elementów tego filmu stało się czystsze i silniejsze.



6.0/10

Komentarze